witajcie!
teraz na awatarze mam utwór, który bardzo skojarzył mi się z muzyką, którą opisałam w moim opowiadaniu "Baśń o szkarłatnym jeziorze". Szczerze mówiąc, sama nie wiem, kto go stworzył, ale brzmi dość specyficznie.
A co Wy sądzicie o tych dźwiękach?
Wyspa
Na wyspie otoczonej wodami rzeki jest niemal zupełnie cicho. Słychać tylko dźwięczny szmer cykad. Wokoło rośnie wysoka, bujna trawa. Przedziera sie przez nią drobny chłopiec z ciemną czupryną. Ma skupioną, a za razem rozmażoną twarz. Rozgląda się wokoło i uśmiecha z głębokim zadowoleniem. Idzie luźnym, beztroskim krokiem.
Widzi małą, drewnianą chatkę z dwoma okienkami. Z oczami błyszczącymi, jak ogniki otwiera drzwiczki i wchodzi do środka. Wewnątrz nie widać żywej duszy. A na podłodze poukładane są z wielką starannością instrumenty, które wydają się chłopcu znajome, ale nie potrafi sobie przypomnieć, dlaczego. Część z nich ma kształt ptaków o niebieskich, czerwonych lub czarnych piórach i długich szyjkach. Chłopiec dmucha w dziubek jednego z nich, a wtedy rozlegają się aksamitne dźwięki, które z łatwością układają się w skoczną melodię. Jego uwagę przykłuwa instrument z czerwonego, polakierowanego drewna, w kształcie serca, z wydrążonym wgłębieniem, o którego brzegi pozaczepiane były struny. Chłopiec szarpie wszystkie po kolei, wprawiając je w drżenie. Trrrrrrrrrriam. – zabrzmiało w ciszy. Śmieje się z ekscytacji. Szarpnął struny jeszcze kilka razy. Dźwięk strun pochłonął go do tego stopnia, że zastał go poranek.
Chłopiec Opuszcza małą hatkę. Wchodzi w rzadko porośnięty lasek. Wokół jest zielono i tentni życiem. Zewsząt ddochodzi plusk wody, śpiew ptaków, uderzenia w bębenek i okrzyki, których pochodzenia chłopiec nie zna, bo poznać nie może. Nie jest pewny, czy wydają je ludzie, czy może jakieś nikomu nie znane, zwiewne istoty.
Widzi dziewczynkę mniej więcej swojego wzrostu na leśnej polance. Jest ubrana w letnią, żółtą sukienkę. Tanczy, śmieje się do chłopca i tak jakby do całegoświata. Jest beztroska, nikogo się nie boi. Jej włosy wirują na delikatnym wietrze.
Chłopiec patrzy na nią, jak wdzięcznie porusza się między drzewami. Jest taka zwinna, gibka, ma w sobie tyle gracji, że chłopczyk nie może wyjść z podziwu dla niej. Wiruje coraz dynamiczniej i sprężyściej. Wskakuje na drzewo i śpiewa, wysokim, dźwięcznym głosikiem. Wturuje jej jakiś kobiecy głos rozlegający się jakby ze wszystkich stron, ale w górze, ponad chłopcem. Na jego dźwięk drgnął gwałtownie z przestrachem, bo źrudła tego tajemniczego głosu, który zabrzmiał tak nagle w koronach drzew nigdzie nie widać. Wsłuchuje się w niego z przejęciem, ale i fascynacją. Głos jest wysoki, przeciągły i tchnie nieodgadnioną tajemnicą. Po chwili chłopiec przyzwyczaił się do jego brzmienia. Siada pod drzewem i wtapia się w leśną opowieść, jaka roztacza się wokół niego.
Właśnie teraz czuje, że życie naprawdę jest piękne.
King Crimson "Formentera lady"
Wyjaśnienie
Siemanko!
Najpierw chciałabym cokolwiek powiedzieć wam, o co chodzi z tymi "wizjami muzycznymi" i dlaczego w ogóle
tak nazwałam tę kategorię.
Wizje muzyczne (jak ja to nazywam), to opisy tego wszystkiego, co wyobrażam sobie, słuchając mojej ulubionej
muzyki. Najczęściej są to utwory, które można zaklasyfikować do rocka progresywnego, lub do muzyki eksperymentalnej.
Takie właśnie brzmienia najlepiej działają mi na wyobraźnię, ponieważ są bardzo rozbudowane i ich forma
nie jest tak prosta i oczywista, jak na przykład w muzyce Pop, gdzie często mamy do czynienia z czterema akordami na krzyż, na których opiera się cała piosenka.
Słuchając rocka progresywnego, albo muzyki eksperymentalnej, puszczam wodze fantazji i nawet jeśli wyobrażam
sobie coś bardzo odjechanego i nierealnego, to nic mnie nie ogranicza. Co więcej, jest to dla mnie sposób
na oderwanie się od codzienności i coś w rodzaju wejścia w inny wymiar. W każdym razie jest to bardzo
relaksujące, a za razem daje mi satysfakcję.
Dodam jeszcze tylko, że pod każdym takim opisem zamieściłam wykonawcę i tytuł utworu, którym się inspirowałam.
Piszcie, co o tym myślicie, bo już mnie zżera ciekawość!
Najpierw jest normalnie. Siedzę sobie i niczego się nie spodziewam. I w pewnej chwili wszystko dookoła się rozmywa. Do moich uszu napływa szum, a wszystkie inne dźwięki nagle słabną. Jestem otoczona przez ten szum i słyszę już tylko jego dźwięk, który narasta z każdą sekundą. Opada na mnie gęsta, ciepła chmura. Nagle wszystko znika: kanapa, na której siedzę, rozmawiający ze sobą ludzie i znalazłam się… Właśnie, gdzie? Szum wciąga mnie w nieznaną przestrzeń. Jestem pod dachem jakiegoś pomieszczenia, ale unoszę się nad podłogą, której nie widać, bo jest gdzieś bardzo nisko. Wszystko dokoła faluje. Świeci słabe światło. Wieje wiatr mimo, że nie ma świeżego powietrza. Popycha mnie on jak nurt rzeki. Powietrze jest tak wzburzone i gęste, że pod dotykiem dłoni przyjmuje różne kształty. Ma wyrazistą, niebieską barwę. Przypomina pionowe, oderwane od ziemii kolumny. Wiatr jest gęsty i silny, ale nie dusi. Potem powietrze zaczyna przybierać kształty skrzydlatych postaci; głów zwierzęcych o imponujących wielkością rozmiarach; sieci cienkich, splątanych ze sobą nici i pustych w środku kul. Wślizguję się do jednej z nich i siedzę wewnątrz otoczona przez wiatr. Dotykam dłonią powietrza, z którego wytworzyła się kula. Ma twardą, gładką powierzchnię.
Wynużam się z kuli, otulam się siecią cienkich nici, z których powietrze utkało gęstą sieć. Jej dotyk jest przyjemny, ale mnie łaskoczę, więc się uśmiecham. Patrzę na powietrze, zmieniające się na tle powietrza i nie mogę się nadziwić.
Wynóżam się z sieci. Teraz powietrze przybiera kształt ryby. Jest tak duża, że mogę się na niej położyć. Utrzymuję się na jej grzbiecie tak, że nie przelatuję na drugą stronę i nie spadam zupełnie, jakbym leżała na płaskiej powierzchni czegoś, przez co nie można przeniknąć. Rozluźniam się. Ryba płynie w powietrzu. Jest granatowa, a płetwy i ogon ma czerwone. Płynie. Najpierw powoli i łagodnie, aż robię się lekko senna.
Z błogości wyrywa mnie coraz mocniejsze kołysanie, a potem ryba zaczyna gwałtownie szarpać – do przodu, do tyłu! Do przodu, do tyłu! W górę, w dół! W górę, w dół! Kładę się na brzuchu i objejmuję rękami jej ogon, żeby nie spść. Chwyta mnie lekki strach, ale zaraz ustępuje miejsca ekscytacji. Ryba ściga się z innymi formującymi się kształtami. Lawiruje między nimi. Mknie jak szalona, roztrącając wszystko, co i tak się nie niszczy.
Zwalnia. Znów zaczyna łagodnie falować. Słyszę ciche, wysokie dźwięki. To cienkie, kryształowe pręciki wiszące pod sufitem uderzają o siebie i delikatnie dzwonią. Coraz ciszej i ciszej. Potem ryba znika. Wszystkie inne kształty też się rozpływają. Dźwięków już nie słychać. Jest tylko cisza i lekkie powietrze, w którym się unoszę. Tracę poczucie czasu. Czuję błogość i ciepło. Uśmiecham się.
Pink Floyd "Main theme"
Jimmy
Siedzę sobie sam w mojej kuchni. Nic nie robię. Tylko zapaliłem jednego papierosa, bo mi się nudziło, a teraz tylko myślę. Ale o czym?
Właśnie. Co może się roić w głowie takiego nieroba i lenia, jakim jestem ja – Jimmy. W dodatku nie wyglądam ani trochę oszałamiająco. Jestem niski i trochę przy tuszy, co na pewno znakomicie komponuje się z moim lenistwem. Moje ciemno-brązowe włosy ciągle sterczą w artystycznym nieładzie. Nigdy nie mogę doprawadzić ich raz na zawsze do porządku. Mój ulubiony strój to piżama, a jedyne rzeczy jakie lubię robić to leżenie, siedzenie, czasem też gadanie (ale nigdy nie jest to nic mądrego) no i śmianie się. Na razie jednak nie mam z kim, więc pozostaje mi tylko gadać i śmiać się do własnych myśli.
Jest mi naprawdę dobrze, kiedy tak sobie siedzę w moim bujanym fotelu. Czuję się odprężony. Żadne hałasy mi nie przeszkadzają i nikt nie wrzeszczy: "Jimmy, ty leniu śmierdzący! Weź się do roboty, bo cię kiedyś uszkodzę!" W takich chwilach jak ta, nie brakuje mi do szczęścia naprawdę niczego.
Jest mi tak dobrze, że robię się ociężały, a nawet lekko senny. Mój fotel zaczyna się przyjemnie kołysać, wprawiając mnie w uśmiech, który każdy, kto nie jest mną mógłby uznać za idiotyczny. Ale to nic! Ja jestem po prostu Jimmy i koniec.
Zaczynam czuć najpierw delikatny, ale z każdą chwilą coraz silniejszy zapach pomarańczy. Tak skutecznie wypełnia on powietrze, że papieros, którego wcześniej zapaliłem, zupełnie się ulotnił. Mmmm. To całkiem miłe! Wdycham te pomarańcze tak zawzięcie, że aż mi w głowie szumi. Nie wiem skąd wziął się ten zapach, ale oby tak dalej! Mózgu mi to nie wyżre, bo za bardzo nie ma czego wyżerać.
Kołysząc się w fotelu zauważam nagle, że w mojej kuchni robi się bardzo jasno, a to jest co najmniej dziwne, bo za oknem leje, jak z cebra. Ale to jeszcze nic. Z podłogi zaczyna wyrastać olbrzymi kwiat. Rośnie, rośnie, rośnie, rośnie… No i co? Sięga kielichem aż do sufitu. Zaczyna się na niego wspinać jakaś mała dziewczynka z wiankiem na głowie. Tak w ogóle, to od stóp do głów jest krzykliwie pomarańczowa. Powiem więcej – jest prze-prze-przepomarańczowa. Tylko skórę ma lekko brązową od słońca. Za to włosy, sukienka, buciki, skarpetki i korale sprawiają wrażenie, jakby oczy mi chciały wypalić, takie to wszystko żarówiaste.
Dziewczynka włazi na tego kwiata i śmieje się, jak głupi do sera. "O co jej chodzi? – zastanawiam się." Gapię się na nią, aż wreszcie nie wytrzymuję i gadam do niej:
– Ej ty, mała! Po jakiego grzyba pchasz się na tego kwiata?
A ona nic, tylko się chichra, jak nakręcona.
W dodatku nie wiadomo skąd, ale pod sufitem zaczyna świecić słońce i to tak jasne, że aż zaczynam szukać okularów przeciwsłonecznych, bo mnie cholernie razi w oczy. A ta mała się tylko śmieje i śpiewa cienkim głosikiem: "La la la la la la!.
No dobra. Spróbuję jeszcze raz.
– Co ty wyprawiasz, malutka?
Znowu nic, tylko się śmieje. Patrzy na mnie tak, jakby chciała powiezieć: "Oj, Jimmy Jimmy. Lepiej poszukaj swojego mózgu zamiast tych okularów". No to ja do niej gadam:
– To poszukajmy go razem, bo chyba naprawdę gdzieś mi się zapodział.
– Hi hi hi hi hi hi! – taka jest jej odpowiedź. Potem zeskakuje z kwiata, ale nie na podłogę. No tak! Przecież to by było nudne. Zaczyna wywijać w powietrzu takie salta, że aż połaskotała mnie gęstymi, rozwianymi włosami. Wstrząsa mną taki chichot, że zsówam się z fotela i tarzam na podłodze w kuchni. Na pewno wyglądam komicznie. W dodatku ta mała dalej szaleje. Inwazja łaskotków trwa w najlepsze.
Potem nagle, niewiadomo czemu ląduję w jakimś ogrodzie, ale na pewno to nie jest mój ogród, który moja mamuśka co trzeci dzień natrętnie każe mi oporządzać. Pełno tu dzikiej winorośli, słoneczników i tulipanów, tworzących kępy tylko o głowę niższe ode mnie. W życiu nie widziałem tylu kwiatów na raz! Poza tym widzę też wodę, która nie leci ani z nieba, ani nie wypływa z ziemi, tylko unosi się w powietrzu, jakby dostała skrzydeł, albo cholera wie czego jeszcze. W dodatku to diabelstwo ma lata tak sobie w tysiącu różnych kształtach: psy, koty, pszczoły, znalazł się jakiś bocian…
Podchodzę więc do jednego z tych wodnych psów. Sięga mi gdzieś do kolan i w ogóle widać, że to potężne psisko. Głaszczę go odruchowo. Już chciałem powiedzieć: "Oh, jaki śliczny piesek!, ale moja ręka dosłownie zanużyła się w jego grzbiecie. I co? I oczywiście słyszę za sobą gdzieś w krzakach ten znajomy piskliwy śmieszek. Moja mała "prześladowczyni" wyskakuje z ukrycia i patrzy na mnie jak na ostatniego pajaca i ma ubaw po pachy.
– O, ty! – wołam zaczepnie. – Już ja cię dopadnę! Ładnie to tak podśmiewać się ze "starego" Jimmy'ego?
I biegnę za tą małą "wariatką". Ale oczywiście niebyłbym Jimmy'im, gdybym nie wpakował się w coś, co stoi mi na drodze. Tym razem była to woda w kształcie niedźwiedzia. Wpadam w to przeogromne cudo z takim impetem, jakby to był kamień i odziwo wpadam wprost do brzucha zwierzęcia. Bummmmmmmm! Niedźwiedź eksploduje, a mnie zalewają wodne odłamki. Ja piórkuję! Nigdy przyszło mi do głowy, że woda może
się łamać! Normalna, niezamarznięta woda! Zaczynam się ksztusić, kasłać, a woda wlewa mi się strumieniami gdzie się tylko da. Jestem pewny, że za chwilę znów usłyszę śmiech tego małego hohlika, który wyskoczy zza drzewa, a tymczasem…
– Jimmy! Ty leniu śmierdzący! Weź ty się za siebie! – skrzekliwy głos mojej mamuśki sprowadził mnie na ziemię, a strugi zimnej wody okazały się być najprawdziwsze w świecie. Znów jestem w mojej kuchni na moim bujanym fotelu i znów wszystko po staremu.
I kto tu zechce zrozumieć takiego wariata?
King Crimson "Indor game"
Dwa światy
Okrągły, szeroki, szklany tunel idzie pionowo w dół. Kiedy się tam wejdzie, ma się wrażenie, jakby nie miał ani początku, ani końca. Wwewnątrz jest ciemno, bo szkło jest tak matowe, że niczego przez nienie widać. Nie dochodzą tam żadne odgłosy ze świata zewnętrznego. Ciemność rozjaśniają tylko malutkie, świetlne koraliki, które cicho dzwonią. Są ciepłe w dotyku i bardzo szybko prześlizgują się przez dłonie i przez powietrze. Mienią się w ciemności srebrem i złotem.
Nieco niżej unoszą się świetlne korale większe, chłodne i bardziej matowe. Rozpryskują się zawsze wtedy, kiedy mocno uderzą o szklaną ścianę tunelu. Podczas rozpadania się, słychać ciche puknięcie. Potem okrągłe, matowe światełko pęka i rozpryskuje się, tworząc małe purpurowe, rozgrzane kryształki.
W jeszcze głębszej części tunelu od czasu do czasu powietrze przeszywają cienkie, jak ostrza sztyletów ogniki. Ich zakończenia mają kształty grotów strzał. Pierwszy taki ognik wyłania się z ciemności i ze świstem przecina powietrze, zostawiając na nim krwawo-czerwony ślad podobny do wąskiej, ale głębokiej rany. I każdy następny ognik raz po raz rozbłyskuje i tnie powietrze, tworząc w nim czerwoną plątaninę ognistych szram. Przez to ciemność rozrzedza się powoli, ale nieubłaganie.
W tunelu nie ma nikogo poza majaczącym gdzieś w jego jeszcze ciemniejszej głębii cieniem pozbawionym twarzy. Jego gładka, zimna, niebieska szata faluje w powietrzu. Wznosi się, opada. W górę i w dół. Wszędzie, gdzie pojawi się cień, robi się zimno i słychać dźwięk przypominający pohukiwanie sowy.
W wypełniającym tunel powietrzu wije się gruby, twardy, ciężki, biały sznur. Wżyna się we wszystko, co napotka na swojej drodze z przeszywającym świstem. Nie widać ani gdzie się kończy, ani gdzie się zaczyna. Owija się wokół cienia, krępując jego ruchy i tak jakby zniewalając. Tylko szata luźno powiewa i sieje chłód dookoła.
Chłodne, matowe kule światła uderzają o szklane ściany już coraz rzadziej.
Cień wyje przejmująco i przeciągle. Jego głos trafia w pustkę. Nie odbija się od ścian tunelu.
Wszystko staje w miejscu…
Głos cienia rozrywa wiszącą w powietrzu pustkę. Jego dźwięk wypełnia całą przestrzeń.
Tunel nagle się urywa. Jego wylot znajduje się w ciemnej, skalistej grocie. Ściany są zupełnie czarne od pokrywającej je sadzy. W grocie jest bardzo zimno i ciągle słychać głos cienia, który zostaje wypchnięty z tunelu przez powietrze i bezwładnie opada w czerń. Słychać ponure, smętne zawodzenie. Jego niebieska szata głośno szumi i wprawia powietrze w dynamiczny ruch. Miota się, walcząc o wolność, ale sznur nie ustępuje, a nawet zaciska się coraz mocniej. Cień jest nim przeszyty na wskroś. Im zacieklej walczy o utraconą wolność, tym bardziej staje się zniewolony. Rozpaczliwie wije się w konwulsjach i wyje coraz głośniej i smętniej.
W końcu jednak pokonany cień opada z sił i nagle cała grota zastyga w całkowitym bezruchu, żeby już nigdy więcej nie drgnąć. Tylko tam wyżej – w tunelu – taniec świateł i ogników dalej trwa.
Cień jest uwięziony już na zawsze. Nie zobaczy już nigdy świateł. Ogniki nigdy nie przeszyją go czerwonymi ostrzami. Nie zdoła oziębić świetlnych korali, aone nigdy go nie ogrzeją.
Zostanie tylko martwa cisza.
Lunatic Soul "The fear within"
Artysta
Nie ma ani nocy, ani dnia. Słońce świeci bardzo jasno. Oświetla jednak tylko rozległy ogród, wokół którego panuje gęsta ciemność.
W ogrodzie stoi sadzawka, w której pływają małe rybki w kształcie dzwoneczków. Słychać plusk wody i delikatny dźwięk, kiedy uderzają o siebie. Błyszczą w słońcu.
Na skrzypcach gra mały chłopczyk imieniem Imris.
Gdzieś daleko ktoś rozplątuje brzęczące, zardzewiałe łańcuchy.
Szumią drzewa.
Dzwonki wiszą w powietrzu i dźwięcznie śpiewają.
Postać w czarnej sukni przemyka szybko i zapada mrok, który znika, gdy postaci już nie widać.
Wysoki, ceglany mór przewraca się i rozsypuje na kawałki. Cegły rozsypują się na wszystkie strony.
Po trawie chodzą malutkie zwierzątka podobne do biedronek, tylko z króciutkimi nóżkami.
Cegły leżą porozrzucane dookoła.
Imris podchodzi do stołu, na którym stoją szklane kieliszki do wina i przewraca je po kolei.
Pojawia się bury kot. Miałczy krótko i odbiega.
Imris bierze leżące na trawie blaszane garnki i zaczyna je toczyć prosto przed siebie z głośnym stukotem.
Bury kot znów szybko przebiega i miałczy. Nie ma go tam, dokąd pobiegł.
Z oddali wieje silny wiatr. Wyje piskliwie. Ma kształt długiego, cienkiego kija. Po chwili cichnie.
Dzwoneczki dzwonią w trawie. Nigdy nie przestaną.
Mały Imris gra na skrzypcach melodię, która nigdy nie zostanie przez niego do końca zagrana. Przebiegi dźwięków są haotyczne i pełne uczuć, które malują na twarzy chłopca barwne światła radości i mgliste cienie melanholii.
Ćwierkają ptaki.
Malutki zamyka oczy i zasypia.
Dzwoneczki dźwięczą w trawie i na drzewach.
Wiszą na gałęziach.
Mały muzyk dalej gra – cichutko, delikatnie.
Dzwoneczki zadzwoniły dużo głośniej.
Chłopczyk zaczyna grać żywiej.
W powietrzu latają malutkie, skrzydlate dziewczynki.
Kryształowe kulki rozsypują się w powietrzu.
Biegnie przestraszona kobieta. Mówi coś, ale nikt jej nie słyszy. Krzyczy coraz głośniej. Ma rozwiane włosy. Dołączają do niej ludzie w czarnych maskach. Mówią męskimi głosami. Nie słyszą się wzjajemnie. Każdy z nich jest gdzie indziej, w odrębnym świecie.
Imris bierze dzwoneczki i gra prostą, dziecinną melodię, w której powtarzają się te same cztery dźwięki. Nic nie słyszy. Śpi spokojnie z uśmiechem na małych usteczkach.
Postaci w maskach zlewają się z powietrzem i milkną.
Trawa plącze się i tworzy gęstą sieć, która unosi się w górę i szumi przeciągle.
Woda syczy w sadzawce.
Pachnie rumiankiem.
Sieć wspina się po drzewie.
Chłopczyk dmucha do sadzawki i woda unosi się w górę. Tworzy nad jego główką niebieską kopółę.
Malutki śmieje się głośno.
Wodna kopóła szybuje w powietrzu. Unosi się nad głową chłopca. Jest coraz niżej, niżej i jeszcze niżej… Opada miękko. Przykrywa go od stóp do głów, po czym unosi się wraz z nim i leci w niebo.
Wodna kopóła szybuje z pluskiem w powietrzu. Otacza Imrisa który śmieje się od ucha do ucha.
King Crimson – "Larks' Tongues in Aspic, Pt. 1"
Zmodyfikowany
Niebo
Było już bardzo późno, gdy Asmit znalazła ukryte w gęstwinie roślin wąskie drzwi. I nie było dla niej ważne, dokąd one prowadzą.
Chciała tylko iść przed siebie, byle by uciec przed swoimi myślami, które raniły ją boleśnie. Nie byłoby ich, gdyby nie ludzie, dla których zawsze była bezużyteczna i nic niewarta. Mówili tak zawsze, gdy nie udawało jej się wszystkiego dopilnować. A jak miała sama o wszystkim pamiętać, podczas gdy rodzice tylko przyjeżdżali do własnego domu, jak do hotelu, w którym pracuje tylko jedna osoba? Przecież musieli gdzieś spać, jeść i odpoczywać pomiędzy dniami wypełnionymi ciężką pracą w firmie. Asmit nigdy nie znała innego życia. Dla nich nigdy nie była ważna jako osoba, więc nie dbali o jej potrzeby i uczucia. Nie liczyli się z jej planami. Czy w takim razie w ogóle miała co kolwiek do stracenia? Przechodząc przez drzwi Asmit postanowiła, że zgodzi się stawić czoła wszystkiemu, co się wydarzy. To z pewnością przyniesie zapomnienie.
"Niech się dzieje co chce. – pomyślała z obojętnością. – Ważne, że wreszcie idę tam, dokąd nie każą mi iść. Robię to, czego w tym momencie nie powinnam robić."
Nie broniła się przed buntem, który coraz silniej wypełniał jej umysł i serce tyle razy już zranione przez osoby, które powinny być jej bardzo bliskie.
Asmit znalazła się w ciemnym, wąskim korytarzu, który po chwili zaczął się piąć w górę. Szła po omacku, od czasu do czasu przytrzymując się ceglanej ściany. Ostrożnie stawiała każdy krok, pokonując stopień za stopniem i nasłuchiwała, co się dzieje dookoła. Panowała niemal idealna cisza. Słyszała tylko tupot własnych stóp i przyspieszone bicie serca spowodowane jednocześnie lękiem przed nieznanym i rosnącą ciekawością.
W ciemności Asmit zobaczyła przed sobą ścianę światła, składającą się z niezliczonej ilości małych, różnokolorowych kamieni. Zaraz potem poczuła na dłoniach ich chłodny dotyk. Mieniły się w ciemności ciepłym, jasnym blaskiem. Zwieszały się ze sklepienia tworząc długie, błyszczące sznury. Asmit spojrzała w górę, chcąc sprawdzić jak wysoko one sięgają, ale końca nie było widać. Przyjrzała się dokładniej kamieniom. Miały różne kształty. Niektóre wyglądały jak muszle, inne jak zakręcone spirale, a jeszcze inne były okrągłe i miały na sobie różne wypustki i ostre zakończenia.
"Jakie one są ładne! – pomyślała z zachwytem. – Ciekawe, skąd te kamienie się tu wzięły i dlaczego akurat w tym miejscu. Czuję się, jakbym znalazła się w jakimś innym świecie, albo jakby mi się to śniło. To dziwne, ale naprawdę niezwykłe!"
Rozsunęła zasłonę z kamiennych sznurów i zanóżyła się w nią. Znowu próbowała sięgnąć wzrokiem jak najdalej, ale i tym razem koniec zdawał się nie istnieć choćby nawet miałby być gdzieś na drugim końcu świata.
Szła dalej w górę, przez cały czas przyglądając się kamieniom, które zdawały się wypełniać całą przestrzeń wewnątrz korytarza. Ich kształty były coraz bardziej niezwykłe i wprawiały ją w osłópienie. Asmit widziała kamienne dzwoneczki, delfiny, kielichy kwiatów, rozgwiazdy i miniaturowe mieczyki. Z ciekawości wzięła jeden z nich do ręki i spostrzegła, że ich ostrza naprawdę byłyby w stanie rozciąć skórę, gdyby tylko mocniej przejechała nim po dłoni.
Miała rację. Ucieczka w nieznane sprawiła, że odpędziła od siebie przykre myśli. Miała nadzieję, że jeszcze długo do niej nie powrócą. Jak najdłużej! Chroniły ją przed nimi ściany korytarza, półmrok i otaczający ją ze wszystkich stron kamienny las.
Asmit nie czuła się jednak do końca bezpiecznie. Niepewność pomieszana z ciekawością wciąż jej towarzyszyły.
"Czy ja rzeczywiście dobrze zrobiłam, przechodząc przez te drzwi? – zastanawiała się. – Przecież nie wiem, dokąd prowadzą. Poza tym jest noc i kto wie, kogo mogę tu spotkać? A może już nigdy stąd nie wrócę? Właściwie po co ja się martwię, skoro tak naprawdę nie mam dokąd i do kogo wracać? Ale co to w ogóle jest za miejsce? Tak bym chciała spotkać kogoś, kto by mi o nim opowiedział!"
Szła już dość długo. Zaczęło jej się to przykrzyć, a długa wspinaczka także dawała jej się we znaki. Chciała, żeby coś się wreszcie zmieniło. Czuła się coraz bardziej nieswojo. Ta wędrówka przypominała Asmit jeden z tych nieznośnie nudnych i męczących snów, w których idzie się jakąś drogą, która zdaje się nie mieć końca. Często takie miewała po ciężkich dniach, kiedy rodzice wracali do domu, aby dać upóst niezadowoleniu i obarczając ją wszystkim, czym się tylko dało. Gdyby tylko potrafili chociaż docenić jej starania…
Brak konkretnego celu wędrówki coraz bardziej zaczynał jej doskwierać. Oczy męczyły się od ciągłego patrzenia na świecące kamyki. Ich piękno powoli przestawało ją zachwycać.
W końcu jednak spostrzegła, że kamienne korale powoli, z każdym stopniem zaczynają się przerzedzać. W odstępach pomiędzy nimi przedzierało światło dzienne, co było dość dziwne, zważywszy na to, że nawet nie zaczęło jeszcze świtać.
"Czuję się, jakby to był sen. – uświadomiła sobie Asmit. Uszczypnęła się w ramię, aby się upewnić. – Nie! To niemożliwe! Przecież nie może mi się to tylko śnić, bo doskonale pamiętam, jak tu wchodziłam. Poza tym to wszystko wygląda zbyt realistycznie, żeby mogło być snem. Co prawda szłam bardzo długo, ale na pewno nie do samego rana, bo wtedy światło nie byłoby takie wyraziste."
Na widok światła Asmit poczuła ulgę, bo ciemność i kamienny las zaczęły ją przytłaczać. Mimo wszystko w powietrzu wisiała jakaś niepewność.
Stopień, na którym stała zatrząsł się pod jej nogami, więc się zachwiała, a potem poczuła silny pęd powietrza.
Nagle, dosłownie w oka mgnieniu zrobiło się zupełnie jasno. Blask słońca ostro przeszył jej oczy, ale szybko do niego przywykła. Asmit miała uczucie podobne do gwałtownego przebudzenia. Stała pośrodku rozległej, pokrytej zieloną trawą łąki. Słyszała śpiew ptaków. Głęboko zaczerpnęła powietrza, by poczuć się lepiej. Obejrzawszy się za siebie ku swemu ogromnemu zdziwieniu Asmit spostrzegła, że korytarz, którym jeszcze przed chwilą szła, po prostu zniknął. Wyglądało to tak, jakby nigdy wcześniej w ogóle go tam nie było. Idealnie gładka łąka nie miała nawet wgłębienia w ziemii.
"I co teraz będzie? – zaniepokoiła się w duchu. – Jak ja teraz stąd wrócę? Właściwie co to za miejsce? Nawet nie ma tu nikogo, kto by mógł mi cokolwiek powiedzieć. Jednocześnie jest tu tak pięknie i spokojnie, że mogłabym zostać tu na zawsze, gdyby nie to, że kiedyś będę musiała wrócić. No ale ja przecież nie chcę wracać! – wciąż jeszcze kłóciła się ze swymi myślami."
Znowu zrobiło się ciemno, co wyrwało Asmit z zamyślenia. To wszystko zaczynało być dla niej coraz bardziej niezrozumiałe. Miejsce, w którym się znalazła wydawało jej się nierzeczywiste, ale paradoksalnie uderzało niesamowicie realistycznym wyglądem, dźwiękami i zapachami.
Noc zapadła raz jeszcze. Takie wrażenie w oczach Asmit wywołała mgła, która pojawiła się niespodziewanie. Powietrze było przyjemnie rześkie i kojące. Pachniało nocą i zieloną trawą. Ciemność rozświetlały gwiazdy. Asmit czuła się przy nich bezpieczniej, niż w otoczeniu kamiennych kształtów mimo, że były one naprawdę piękne.
Po mgle znowu przyszło słońce. "Co się dzieje? Czy przez cały czas to się będzie tak zmieniać? Już nie wiem, co mam o tym myśleć. Co jest tutaj prawdziwe, a co nie? Chciałabym wreszcie to zrozumieć. Nie umiem się odnaleźć w tym dziwnym świecie. Jednocześnie nie mogę się nadziwić, jaki on jest cudowne."
Postanowiła iść dalej, prosto przed siebie, bo może gdzieś het, het daleko jej wszelka niepewność miała się rozwiać.
Idąc, usłyszała z oodali śpiew jakiegoś mężczyzny zmierzającego w jej stronę. Był wysoki i smukły, ale jego energiczne ruchy wyrażały siłę i zręczność. Lśniące, czarne włosy bujnie okalały jego pociągłą twarz, a zwiewny, letni ubiór pozwalał promieniom słonecznym przyozdabiać jego ciało złotą opalenizną. Asmit patrzyła na niego z bijącym sercem i nie mogła przestać. Nie chciała przestać.
Śpiewając, mężczyzna uśmiechał się do niej przyjaźnie. Jego dźwięczny głos niósł się echem po łące. Była tak zasłuchana, że przez chwilę nawet nie myślała o zaczęciu rozmowy. Pragnęła tylko słuchać. Melodia wlewała w nią radość i orzeźwiała duszę. Rozwiewała wszelką niepewność i zagubienie.
Mężcczyźnie zaczęły wtórować wysokie, czyste głosy kobiet, których nie było widać, bo nie miały ciał. Nie dało się też określić, skąd te głosy dobiegały. Brzmiały jak gdyby na całej łące, wszędzie z jednakową siłą. Asmit nie posiadała się z zachwytu.
"Nie ważne, kim on jest. – myślała, czując, jak jej serce napełnia coraz większe wzruszenie. Czujła je całą sobą. – Nigdy nie słyszałam czegoś tak pięknego! A ta radość i spokój w jego głosie… Nigdy od żadnego człowieka nie słyszałam tyle ciepła! Nie! Ja nie chcę, żeby to był tylko sen!"
Asmit usiadła na miękkiej trawie. Jej rozmarzone oczy wzniosły się ku niebu. Słuchała. Kobiece głosy rozbrzmiewały pełnią dźwięku. Były jak solidny, niezachwiany i bardzo spójny postument, na którym mężczyzna swym silnym głosem tworzył wspaniałą rześbę pełną ornamentów. Asmit aż zaparło dech w piersiach, a łzy wzruszenia popłynęły rzęsistymi strumieniami. Nie broniła się przed tym uczuciem, którego nigdy przedtem nie doznała. Zresztą nawet nie potrafiła się bronić. Pozwoliła łzom płynąć, bo pragnęła wypłakać wszystkie smutki, jakie musiała skrywać przed światem. Na płacz pozwalała sobie tylko w nocy, a jej towarzyszką w trudnych chwilach była jedynie ciemność.
Mężczyzna podszedł nieco bliżej. Ze śpiewu pełnego ekspresji, jego głos stał się łagodny i pełen spokoju. Zupełnie, jakby wiedział, co czuła, choć podczas śpiewu, sprawiał wrażenie, jakby duchem był nieobecny. Śpiew niewidzialnych kobiet także przycichł. Wszystko to sprawiło, że niespokojnym sercem Asmit przestał już targać smutek, który mimo wszystko przyniósł jej ukojenie. Poczucie bezpieczeństwa stało się jeszcze silniejsze. Złe wspomnienia powoli zaczęły blaknąć.
Przestał śpiewać, ale uśmiech nie znikał z jego twarzy. Podszedł do niej i delikatnie, bez cienia nachalności ujął jej dłonie i zaczął prowadzić ją w tańcu pełnym swobody i wdzięku. Asmit była zdumiona jego otwartością, więc spojrzała na niego pytająco. W odpowiedzi uśmiechnął się i powiedział:
– No pewnie, że chciałbym z tobą zatańczyć. Przepraszam. Może jednak powinienem cię najpierw o to spytać. Wybaczysz mi, że jestem taki małomówny? – jeszcze raz się uśmiechnął.
– Tak, pewnie. Nic się nie stało. Po prostu mnie zaskoczyłeś. – odwzajemniła uśmiech i dodała. – Nie wiem, co się wtedy stało… No wiesz… jak śpiewałeś. Po raz pierwszy od wielu lat coś we mnie pękło.
– Chciałem cię po prostu przywitać i powiedzieć, że jesteś bezpieczna. Nie umiałem zacząć tak zwyczajnie słowami. Taki już jestem. A wyglądałaś na zaniepokojoną, bo pewnie tak nagle się tu znalazłaś…
– Ojej, dziękuję! – powiedziała Asmit, nie kryjąc wzruszenia. – Nawet nie wiesz, jak mi to pomogło.
– To dobrze. – pogłaskał ją delikatnie po ramieniu.
– Oj, prawie bym zapomniał. – powiedział po chwili milczenia. – Jak masz na imię?
– Asmit, a ty?
– Jestem Mihr. – uśmiechnął i dodał. – Widzisz, Asmit? Chyba trochę mnie onieśmieliłaś, bo już drugi raz przy tobie odjęło mi mowę.
– Mimo wszystko wydaje mi się, że to ty jednak mnie onieśmieliłeś bardziej, Mihr. – Asmit też się uśmiechnęła. Uświadomiła sobie, że już dawno nie uśmiechała się tak często.
Tańczyli w milczeniu, ale żadne z nich nie czuło się przez to niezręcznie. Było im dobrze, bo nie mięli potrzeby, żeby o co kolwiek pytać. Kobiece głosy nadawały rytm ich krokom, które z każdą chwilą stawały się coraz bardziej płynne i pełne gracji. I choć tańczyli ze sobą pierwszy raz, to sprawiali wrażenie, jakby ich ciała były właśnie do tego stworzone. Jednym ramieniem Mihr objął Asmit w talii, a drugą trzymał jej dłoń wystarczająco mocno, żeby się nie zachwiała. Rozluźniła się i poddała łagodnemu kołysaniu, opierając się na jego ramieniu. Pozwoliła swoim myślom oderwać się od przyziemnych spraw i poszybować z lekko falującym wiatrem. Wzniosła oczy ku niebu. Czuła się tak lekko, że nawet się nie spostrzegła, kiedy ich stopy oderwały się od ziemi. Unieśli się w górę, a wtedy słońce znów się schowało.
W pierwszej chwili Asmit przestraszyła się nieznacznie, kiedy zdała sobie sprawę, że nie czuje gruntu pod nogami. Jednak to wrażenie szybko minęło i przeszło w zdumienie, a potem niewypowiedziany zachwyt.
Unosili się coraz wyżej i wyżej. Zaczęli swobodnie wirować. Tam wysoko, w górze nie ograniczała ich już płaszczyzna ziemii. Gdy tak szybowali w mroku rozjaśnionym przez gwiazdy, wyglądali naprawdę pięknie.
Asmit miała wrażenie, że to właśnie muzyka gwiazd towarzyła im w tańcu, i że to do nich należały te przepełnione szczęściem kobiece głosy.
Czas zupełnie przestał dla niej istnieć, bo w tej przestrzeni płynie on inaczej, niż w zwykłym świecie. Poczuła, że wszystkie jej troski ulatują gdzieś w przestworza. Cieszyła się, że byli tylko we dwoje razem z gwiazdami i ptakami. Wiedziała, że nie spadnie, bo Mihr cały czas był przy niej. Nigdy nie dopuściłby do tego, żeby coś złego jej się przytrafiło.
"Ale kim on właściwie jest? – zastanawiała się coraz bardziej zaintrygowana swoim nowym znajomym. – Skąd on się tutaj wziął? I ciekawe jest też dla mnie to, że wzbudził we mnie taką ufność. Jeszcze nigdy w swoim życiu nie poznałam takiego człowieka. A był w tym wszystkim taki pzczery i nawet nie próbował kombinować. I właśnie tą swoją prostotą tak mnie do siebie… Twłaśnie to najbardziej mnie w nim ujęło."
Asmit nie mogła wprost uwierzyć, że w ogóle nie odczuwała strachu. Przecież na zwykłym świecie, gdzie dotąd żyła, bez nadziei i motywacji, na pewno strach przejąłby nad nią kontrolę. Nie chciała wracać do tego nawet wspomnieniami. To wywoływało w niej ból. Ku swemu zdumieniu jednak zdała sobie sprawę z tego, że gdy tak unosiła się w tych nieznanych, niezmierzonych przestworzach, ów ból już nie mógł jej dosięgnąć. Teraz nareszcie czuła się wolna. To uczucie wywoływało w niej tak wielką radość, że zaczęła wydawać z siebie wesołe okrzyki, których już tak dawno nikt od niej nie słyszał.
– Jak się czujesz? – spytał Mihr, kiedy niechcący wyrwała go z zamyślenia.
– Wspaniale! – wykrzyknęła radośnie. – Dawno nie czułam się taka szczęśliwa. Cieszę się, że ciebie tutaj spotkałam.
– Ja też się cieszę! – odkrzyknął, a potem dodał, nieco zciszając głos. – Wiesz co, Asmit? Masz bardzo ładny uśmiech.
– Dziękuję. To miłe.
Potem Mihr zaczął podrzucać ją w powietrzu. Tak ją to rozbawiło, że zaczęła się śmiać, a jemu ta radość się udzieliła. Ich śmiech rozbrzmiewał echem w niezmierzonej przestrzeni. Samotność całkowicie ją opóściła po to, żeby już nigdy nie powrócić. To właśnie Mihr wypędził ją raz na zawsze z życia Asmit. Śmiali się razem. Łączyła ich prawdziwa i szczera radość.
– A jak to się dzieje, że my możemy się tak po prostu unosić? – zapytała, kiedy już trochę ochłnęli.
– W tym miejscu nie istnieją żadne przeszkody. Nie ma tu miejsca na troski i smutek. Każdy jest tutaj szczęśliwy.
– Każdy? – zdziwiła się Asmit. – Czyli inni ludzie też tutaj są?
– Tak. Oczzwiście, że są. Tylko, że to miejsce dla każdego wygląda inaczej.
– Przecież to niemożliwe. – powiedziała, znowu mając wrażenie, że nic nie rozumie.
– To jest nie tylko możliwe, Asmit. To po prostu prawda. – powiedział z głębokim przekonaniem.
– Ale przecież nigdzie nie ma takiego miejsca, bo takie miejsca na świecie nie istnieją.
– Masz rację, Asmit. – przyznał Mihr. – Nie istnieją na świecie, z którego przyszłaś. Mimo wszystko jednak to miejsce, w którym jesteśmy jest bardzo prawdziwe.
– W takim razie nie może być dla każdego inne.
– Ale tak jest. Oczywiście zdarzają się tacy ludzie, dla których to miejsce wygląda tak samo, tak jak właśnie dla nas. Takich ludzi może być nawet o wiele wiele więcej, niż dwoje.
– To dlaczego akurat nas to spotkało, Mihr? – była coraz bardziej zadziwiona i chciała wiedzieć jak najwięcej.
– Bo widocznie twoje życie miało coś wspólnego z moim. Mam na myśli to, że doświadczyliśmy podobnych przeżyć. Być może i tobie i mnie brakowało piękna, spokoju i przede wszystkim wolności. Nie wiem, jak u ciebie, ale ja dopiero tutaj je odnalazłem.
Przez chwilę nic nie mówiła, bo przez głowę zaczęły jej przelatywać fragmenty różnych wydarzeń. Były pełne pustki i samotności. Jedyną przykrą odmianą były dni, kiedy przyjeżdżali rodzice. Nie szczędzili wiecznego niezadowolenia z jej starań i karcenia za każdy, nawet najdrobniejszy błąd. Wciąż tłumaczyli jej, że skoro oni zarabiają na jej utrzymanie, to ona niech przynajmniej zajmuje się domem, co i tak w ich mniemaniu było niczym. Asmit nie była dla nich córką, lecz zwykłą słóżącą, której nie darzyli nigdy nawet szacunkiem. To kosztowałoby ich przecież zbyt dużo, a ona i tak nigdy niczego od nich nie żądała. Potrzebowała tylko szacunku, zrozumienia i miłości. A kiedy pojęła, że i na to nie może już liczyć, życie straciło dla niej wszelki sens. Nigdy nie czuła się nikomu potrzebna i to sprawiło, że sama przestała kogo kolwiek potrzebować. Nauczyła się już z tym żyć, a przynajmniej tak jej się zdawało.
– O czym tak myślisz, Asmit? – spytał, starając się zbytnio na nią nie naciskać.
– O przeszłości, której chciałabym się na zawsze pozbyć. Myślisz, że to możliwe, Mihr?
– Tak, ale to od ciebie zależy, czy będziesz chciała tu zostać.
– Na zawsze? – spytała z głębokim nienowierzaniem.
– Tak. Na zawsze. – powtórzył, patrząc jej w oczy.
– A jeśli kiedyś z jakiegoś powodu będę chciała wrócić?
– Tę decyzję podejmuje się tylko raz i nie ma już odwrotu.
Po jego słowach zupełnie ją zamórowało. Chciała coś powiedzieć, ale słowa więzły jej w gardle. Asmit czuła, że z jej życiem dzieje się coś wielkiego, ale sama jeszcze nie potrafiła tego zrozumieć.
– Jak długo… Ile czasu mam na przemyślenie tej decyzji? – chciała przynajmniej znaleźć dla siebie jakiś punkt podparcia. Czuła się zupełnie zagubiona i pozbawiona pewnego, stałego gruntu.
– Ona już teraz zaczyna się w tobie kształtować. Musisz tylko w nią uwierzyć.
– Skąd ty to wiesz? – spytała, uświadomiwszy sobie, że mężczyzna wcale się tak bardzo nie mylił.
– Bo twoja radość, kiedy się tutaj pojawiłaś, była taka szczera i prawdziwa, jakby dopiero co się w tobie narodziła, albo może odrodziła. I tak pięknie wtedy wyglądałaś… – Mihr uśmiechnął się promiennie do Asmit i znów poprowadził ją w tańcu wysoko nad ziemią.
Wtedy wszystkie gwiazdy rozśpiewały się i otoczyły ich swoim blaskiem. Noc była ciepła i bardzo jasna. Wszystko dookoła tańczyło, nawet ptaki i drzewa. One też dały się porwać tej pięknej chwili. Wszystko cieszyło się razem z nimi tak, jakby już nigdy nie miało przestać.
Taniec szczęścia w powietrzu wkrótce ich zmęczył, więc położyli się w powietrzu, trzymając się za ręce. Przestali już szybować, tylko kołysali się łagodnie w ciepłym, nocnym wietrze.
Po radości przyszła błogość, która udzieliła się całej łące. Tylko ptaki cichutko ćwierkały. Kołysały ich do snu, który zaczął prowadzić Asmit drogą, którą sama już wybrała.
Baśń o szkarłatnym jeziorze
Popołudnie było upalne, słoneczne, a niebo jasne i przejrzyste. Wszystko wokół lśniło blaskiem słońca i radości.
Damla i Kerem czuli się tego dnia doskonale. Cieszyli się lasem, pogodą i swoją wzajemną obecnością. Uśmiechy same cisnęły się im na usta.
– Czasem tak sobie marzyłam… – zaczęła Damla. – żeby już zawsze żyć w tym pięknym lesie i nie wracać do domu.
– A skąd u ciebie biorą się takie myśli? – Kerem był wyraźnie zaciekawiony.
– Ot tak po prostu. Nic szczególnego się nie wydarzyło. To miejsce je we mnie wywołuje. Tu jest naprawdę pięknie.
– Nie sądziłem, że kiedykolwiek spodoba ci się życie włuczęgi, takie jak moje. – zdziwił się przyjaciel.
– Oczywiście, że tak. Powiem więcej. Im dłużej bym tutaj żyła, tym więcej bym odkrywała, więc nie byłoby miejsca na nudę.
– A co z rodziną? Przecież oni zamartwialiby się o ciebie.
– O wszystkim bym im powiedziała. Nie myślisz przecież, że potrafiłabym ich tak zostawić bez wiadomości?
– Nie nie. – zaprzeczył Kerem. – Nie o tym mówię. Tęsknota nie dawałaby tobie spokoju.
– Mogliby mnie tu odwiedzać. Wtedy byłoby jeszcze milej.
Damla rozmarzyła się i głęboko zadumała. Patrzyła na strumyk, w którym wesoło szumiała woda. Kerem pomyślał przez chwilę, że jego przyjaciółka śmiało mogłaby się stać częścią tego wspaniałego miejsca. Myśli mu się śmiały, gdy tak na nią spoglądał.
– Zacznijmy już od dziś. – powiedział Kerem w przypływie radości.
To jakie miejsce chciałbyś mi najpierw pokazać?
– Te dzikie zarośla. Moglibyśmy się tam ukryć. – to rzekłwszy poprowadził Damlę jeszcze głębiej w las.
– Ohoho! Niesamowite! – ucieszyła się dziewczyna, gdy wreszcie dotarli do celu.
– Wiedziałem, że ci się spodoba.
– A w nocnym mroku to miejsce byłoby jeszcze bardziej malownicze.
– To prawda. – przyznał Kerem. – Ale niech to będzie nasza tajemnica.
Zgoda. – odparła Damla, po czym dodała. –
– Chodźmy tam! – zawołała radośnie Damla.
– Dokąd?
– Do strumyka. Chciałabym się przy nim ochłodzić i napić wody. Na pewno jest orzeźwiająca i smaczna. A i tobie zrobi się rześko.
Kerem przytaknął ochoczo i oboje pobiegli do strumyka, śmiejąc się przy tym i ścigając. Czuli się niemal jak dzieci mimo, że mieli już po 15 lat.
– No, jak zwykle byłeś pierwszy. – powiedziała Damla z udawanym rozczarowaniem.
– Oj, nie gniewaj się, Damla. Przyjdzie czas i na ciebie.
– To już raczej nie z tobą. – uśmiechnęła się. – Jesteś szybki, jak jeleń.
– Trochę mi jeszcze brakuje.
Nachylili się nad brzegiem strumyka i zaczęli raczyć się chłodną, orzeźwiającą wodą.
– Miałaś rację, Damla. – stwierdził Kerem. – Nic tak dobrze nie smakuje w upalne dni, jak chłodna woda ze strumyka.
Damla z uśmiechem kiwnęła głową na znak zgody.
– Przysiądźmy sobie na brzegu. – zachęciła, gdy już oboje zaspokoili pragnienie.
– Dobry pomysł. Nieco się ochłodzimy. – ucieszył się Kerem.
Damla przybliżyła się nieco bardziej do brzegu i zaraz zanurzyła stopy w chłodnej wodzie. Musiała jednak usiąść zbyt blisko krawędzi, bo wnet zsunęła się po stromej skarpie. Usiłowała się jej przytrzymać, mocno wbijając palce w ziemię, ale wartki strumyk porwał ją i zagarnął.
– Damla! Daaaamlaaaa! – nawoływał, licząc choćby na krótką odpowiedź.
Jedak kerem usłyszał tylko gdzieś w oddali jej krzyk, który cichł z każdą sekundą. Wszystko to działo się tak prędko, że nawet nie zdążył przyjść jej z pomocą. Strumyk był nieubłagany. Gdy Kerem spojrzał w dół, w głąb strumyka, nie zobaczył już tam swojej przyjaciółki.
Przedtem Wesoły i rześki strumyk ział teraz przed nim pustką, jak mroczna, bezdenna otchłań. Nie namyślając się długo, Kerem rzucił się w jej czeluści.
Na podwórzu panował rwetes. Każdy gdzieś pędził, bo wszyscy mieli coś ważnego do zrobienia. Merve ze swą matką Esmą prała ubrania w wielkiej balii, nieco powyszczerbianej wskutek wieloletniego używania. Śpiewały przy tym piosenki, których kiedyś uczyła je babcia Merve. Słońce przygrzewało niemiłosiernie, co sprawiało, że kobiety dość szybko się męczyły, ale były już tak zaprawione w bojach, że nie było to dla nich nie do zniesienia. Śpiew dodawał im werwy i animuszu.
– Uf, już nie dużo zostało. – kobieta w podeszłym wieku odetchnęła z ulgą.
– Myślę, że do południa skończymy. – dodała Merve. – A z Damlą poszłoby jeszcze szybciej.
– No tak. Pewnie znowu włuczy się z tym swoim przyjacielem, jak mu tam…
– Kerem. – dokończyła Merve, po czym dodała. – Często się z nim sprzeczałam.
– A o cóż to? – zaciekawiła się matka.
– On to jest taki dzikus. Huligan. Rzucał kamieniami w przejeżdżające powozy. Chciał koniecznie, żeby wpadały kupcom do tych owoców, czy zboża, które wiźli.
– A po co?
– A no tak dla kawału. Mówię ci mamo. To nicpoń.
Przez chwilę prały w milczeniu, potem Merve ciągnęła dalej.
– A wiesz mamo, co jest najciekawsze?
– Cóż takiego?
– To właśnie, że gdy Kerem rozmawia z Damlą, to robi się z niego zupełnie inny człowiek. Jest taki spokojniejszy, a i porozmawiać z nim można…
– A przed tobą taki cwany?
– A no tak. Doskonale wie, jak mi zaleźć za skórę.
– To sobie znalazł zabawę. – matka uśmiechnęła się łobuzersko, nieco żartując sobie z córki.
– On to w ogóle jest takim wuczykijem, co to wszędzie go pełno.
– I to ciebie tak drażn, Merve?
– Nie, mamo. Bardziej to, że tak ludziom przeszkadza. Nie ufam mu.
– To ja wiem. Też nie lubię, gdy Damla chodzi z nim do lasu. Kto go tam wie?
– Pewnie znowu z nim poszła, a my musimy tu harować.
Gdy skończyły prać, poszły razem do miejsca na podwórzu, gdzie ojciec porozstawiał drewniane drążki do wieszania mokrych ubrań. Merve i jej matka uginały się pod ich ciężarem. Jednak praca szła sprawnie, bo obie miały siłę i chęci. Ojciec pracował na polu, ale lada chwila miał wrócić do domu na obiad.
– Poczekaj, Merve. Pójdę tylko zupę postawić na ogniu.
– Dobrze, mamo. Ja pójdę rozwiesić to wszystko, a potem poszukam Damli. Na pewno gdzieś się włuczy z Keremem. A jego też mogę zaprosić?
– A zaproś. Damy mu jeść, ale niech długo nie siedzi.
Matka poszła raźnym krokiem do całkiem sporej, murowanej chaty, zostawiając Merve pokaźne naręcze mokrego prania.
Merve szła polną drogą, rozglądając się dookoła. Szukała swojej siostry, która (jak się spodziewała) baraszkowała sobie w trawie z przyjacielem. Idąc słuchała śpiewu ptaków, szumu drzew i wiatru. Nie miała żadnych trosk, które nie pozwalałyby jej cieszyć się życiem. Było jej lekko na sercu. Była tylko odrobinkę rozczarowana, bowiem Damla zamiast pomóc jej i mamie, urządzała sobie przechadzki.
"Pewnie niedługo mama będzie już miała gotowy obiad, a Damla jeszcze nie przyszła. – pomyślała Merve. – Poza tym wiedziała, że będziemy robiły dzisiaj pranie. A obiad? Ech, trudno. Jak chce być głodna, to niech jest.
Merve była jednak w zbyt wesołym nastroju, aby długo rozmyślać o siostrze, która chodzi własnymi drogami i wynikających z tego domowych perypetiach. Nie umiała się oprzeć urokowi tego pięknego dnia. Żałowała tylko, że nie może dziś spotkać się ze swą przyjaciółką Azrą, która właśnie tego dnia pojechałaz rodzicami na rynek. Merve miała wielką ochotę pójść nad rzekę, usiąść na jej brzegu i opowiadać przyjaaciółce stworzone przez siebie historie, a potem przysłuchiwać się opowieściom Azry.
"A Damli jak nie było, tak nie ma. – przypomniała sobie Merve po dłuższej chwili zadumy. – Nie ma co na razie szukać dalej. Wracam do domu. Jak będzie chciała przyjść, to w końcu przyjdzie."
Wiejska chata aż kipiała od zgiełku i nerwowej krzątaniny. Było już dawno po kolacji, a Damla do tej pory się nie pojawiła.
– Zawsze przychodziła do domu choćby na chwilę. Teraz zbliża się zachód słońca, a jej wciąż nie ma. – niepokoiła się matka.
– A mnie się zdaje, że ona niedługo przyjdzie. – wtrącił Yusuf – krępy chłopiec o rumianej buzi, młodszy brat Damli i Merve. – Zawsze z nim tak długo się włuczy.
– Ale przynajmniej było wiadomo, gdzie jest. – stwierdził Murat. Jako głowa rodziny był on człowiekiem rzetelnym i przywizywał dużą wagę do szczegółów.
– To prawda. – zgodziła się Merve. – Tato ma rację. Tylko dokąd on mógł ją zabrać.
– A licho ich wie. – Yusuf był święcie przekonany, że jego siostra-wędrowniczka gdzie by się nie znalazła, to zawsze da sobie radę.
– A ty nie bądź taki pewny. – skarciła go Esma. – Gdyby było wszystko w porządku, to zapewne przyszłaby na obiad, a tymczasem już ciemnieje, bo słońce zachodzi.
– Dzieci, zostańcie w domu, a ja pójdę z mamą poszukać Damli. – zażądził ojciec.
– Co to, to nie. – sprzeciwiła się Merve. – Tato, nie mam zamiaru tak siedzieć z założonymi rękami i czekać. Wiesz, że tego nie znoszę.
– Nie ma mowy, Merve. Nie daj Boże i ty się jeszcze zagubisz. Zostajecie i koniec. Bez dyskusji!
– Ale… – Merve nie należała do tych grzecznych, zawsze posłusznych córek. Podobnie, jak i Damla, choć u niej najbardziej ujawniało się do w obecności Kerema.
– Żadne ale. – ojciec był bardzo stanowczy. – Gdy wrócimy do domu, chcemy was tutaj widzieć.
– Murat, proszę cię. Zaufaj im. Nie bądź taki surowy. – prosiła łagodnie Esma.
– Wiesz dobrze, że ja z troski ta ki jestem.
– Merve jest bardzo roztropna i z pewnością nie przyjdzie jej do głowy żaden głupi pomysł. Prawda, córeczko?
– Tak mamo, ale mądry zawsze się znajdzie.
– Dobrze, idziemy. – oznajmił Murat, po czym rodzice opóścili wiejską chatę.
– I co? – spytał Yusuf teatralnym szeptem. – Idziemy?
– Nie, nie idziemy. – odparła Merve. Zdecydowanie, jakie chłopczyk usłyszał w jej głosie miało w sobie coś ze stanowczości ojca.
– Dlaczego?
– Bo tylko ja idę.
– A ja? A ja? – niecierpliwił się młodszy brat.
– Ty tutaj poczekasz.
– To niesprawiedliwe!
– Cicho, jesteś za mały.
– Za mały, za mały. – przedrzeźniał siostrę Yusuf. – A ty to co? Dorosła?
– Nie, ale mam trochę więcej lat i oleju w głowie.
– Ale jesteś dziewczyną. – chłopczyk poczuł przez chwilę błysk dumy, który Merve natychmiast zgasiła.
– Ale masz dopiero sześć lat, a ja czternaście. A zresztą, co ci tak zależy, by jej szukać? Przecież się aż tak o nią nie martwisz.
– Ale nie chcę zostawać w domu tylko dlatego, że niby jestem mały. Zresztą przecież jestem duży! – ostatnie zdanie Yusuf wykrzyknął przechodzącym w dyszkant, płaczliwym głosikiem.
– Uciszyłbyś się, mazgaju!
– Żaden ze mnie mazgaj! – oburzył się chłopczyk. – Ja jestem duży!
– Udowodnisz mi to dopiero, jak nie będziesz beczał.
– Toż ja wcale nie beczę!
– A co, może ja?
– Nie opowiadaj takih bredni!
– Tak to ty do mnie mówić nie będziesz, braciszku!
– A będę mówił, jak chcę.
– Nie będziesz, nicponiu mały. Niedoczekanie twoje!
– Daj pokój z tym małym!
– A nie dam, bo ledwo od ziemii odrastasz.
– Jestem przecież duży! – wrzasnął Yusuf piskliwie.
– Dość tego! Już mi spać!
– Ani mi się śni!
– To ci się zaraz przyśni. Wskakuj do łóżka!
– Rodzicom naskarżysz?
– Masz szczęście, braciszku. Ja nigdy nie skarżę.
– Teraz naskarżysz.
– U mnie "nigdy" znaczy "nigdy", przecież wiesz o tym.
– Ale spanie jest nudne. – rozżalił się mały Yusuf.
– To oby dzisiaj nie było. – powiedziała Merve dobrodusznie.
– Zawsze jest nudne. – chłopczyk był niepocieszony.
– Niech ci się więc przyśni poszukiwanie przygód, albo wiem… Niech ci się przyśni, że znalazłeś skarb jako duży, silny mężczyzna.
– Ale przecież jajestem…
– No tak. – uśmiechnęła się Merve. – Oczywiście, że jesteś i niech ci się to przyśni.
– Tylko przyśni i nic więcej?
– Niektóre sny przeżywa się tak, jakby działy się naprawdę.
– Niemożliwe, siostrzyczko.
– Pewnie, że możliwe. Nie uwierzysz dopuki się sam nie przekonasz.
– Ale, żeby się przekonać, to musiałbym pójść spać.
– Masz rację, Yusuf. W takim razie do dzieła! Musisz tylko dużo o tym myśleć przed snem.
– O czym?
– O tym, że wyruszyłeś na poszukiwanie przygód.
– I wtedy będę myślał, że to jest naprawdę?
– Tak sądzę. – odparła spokojnie Merve. – A wiesz, co ja zrobię? Ja też pójdę spać i pomyślę sobie o tym, że poszłam szukać Damli. Przyśni mi się, że we dwoje ją odnaleźliśmy. A jak się obudzimy, to Damla z rodzicami będzie w domu razem z nami. Co ty na to, braciszku?
– No dobrze. – odparł Yusuf, a na jego chłopięcej twarzyczce powoli zaczął rozkwitać uśmiech.
Merve leżała na wznak, czekając w napięciu, aż mały Yusuf zaśnie snem sprawiedliwego. Liczyła na to, że chłopiec będzie spał twardo. Miała bowiem zamiar wymknąć się po cichu tak, aby nie zbudzić swego brata. Ani myślała pozostawiać siostry na pastwę losu.
"Rodziców wciąż nie ma. – rozmyślała Merve. – Nie odpuszczę. A nóż to właśnie ja ją znajdę? Myślę, że wiem lepiej, niż rodzice, na jakie pomysły wpada Damla wraz z tym włuczykijem Keremem."
Zerknęła na brata. Mały Yusuf spał jak zabity i cichutko pochrapywał.
"No, nareszcie usnął. – uśmiechnęła się do śpiącego chłopca i delikatnie pogłaskała go po czarnej czuprynie. – Tylko co się stanie, gdy on się obudzi? – zaniepokoiła się Merve. – A może do tego czasu rodzice już wrócą? – nie była do końca pewna, czy tak się stanie. – Tak, na pewno wrócą. Nie mogą przecież szukać do samego rana. Zdrzemną się w domu i pójdą dalej."
Merve usiłowała zagłuszyć natrętny głos sumienia i z tymi myślami wyszła z przytulnego, bezpiecznego domu w ciemną, bezgwiezdną noc.
Damla była zupełnie oniemiała, jednak sama nie wiedziała, czy bardziej ze strachu, czy z narastającego zdziwienia. Odkąd nieszczęśliwie zsunęła się ze skarpy i wpadła do strumyka, ani przez chwilę nie brakowało jej powietrza. A przecież od stóp do głów zanurzona była w głębinie, która zdawała się nie mieć dna. Słyszała jedynie rozpaczliwe nawoływania siedzącego na skarpie Kerema. Chciała mu odpowiedzieć, lecz kiedy próbowała to zrobić, woda napływała jej do ust, przez co przyjaciel z pewnością nie mógł jej usłyszeć.
"W takimim razie dlaczego ja jeszcze żyję? – zastanawiała się. – Mogę oddychać i wcale się nie topię. Do prawdy, ta woda jest niezwykła. I czemu wciąż opadam coraz głębiej i głębiej? Dokąd ta woda mnie poprowadzi?
Damlę ogarniał coraz większy lęk. Ponad to zupełnie nic nie widziała. Im głębiej się zanurzała, tym gęściejszą ciemność miała wokół siebie.
"A gdyby tak spróbować wypłynąć na powierzchnię? – pomyślała, a w jej sercu zajaśniał płomyk nadziei."
Z całej siły naparła całym ciałem na otaczającą ją wodę. Z wielkim mozołem usiłowała się przez nią przebić. Działo się jednak coś dziwnego. Strumyk, który kilka minut tem zamienił się w bezdenną głębinę, teraz pokazał swe bezlitosne i jeszcze groźniejsze oblicze. Na próżno dziewczyna walczyła z żywiołem. Woda zdawała się być twarda, niczym kamień. Płomyk nadziei w sercu Damli zaczął przygasać.
"Czy to znaczy, że… – ciężko było jej dopuścić do siebie tę myśl. – Czy to znaczy, że zostanę tutaj już na zawsze? Zginę tu niechybnie i samotnie. Nie będzie przy mnie nikogo w tych ostatnich chwilach. To miejsce stanie się mym grobem."
Damlą wstrząsnął potężny szloch, który dudnił echem w kamiennym, wypełnionym wodą tunelu. Przeraził ją cień szyderstwa, z jakim echo odpowiadało na jej rozpacz.
"Ach, gdybym tak mogła rozpłynąć się w tej wodzie i przestać istnieć. Nie musiałabym żyć ze świadomością, że zginę tu w całkowitej samotności. Ot tak po prostu. I to właśnie w tej chwili. I tak mój koniec się zbliża. Jeśli już ta godzina musi przyjść na mnie w tym miejscu, to niechaj przyjdzie teraz.
Dławiła ją gorycz tych ponurych myśli. W niczym nie mogła znaleźć pocieszenia. Na chwilę wstrzymała oddech.
"A może chociaż to przyspieszy nadej~ie końca mojej udręki?
Zaraz jednak znów zaczęła oddychać, gdyż przelękła się śmierci, jak gdyby w w głębii jej struchlałej duszy istniała iskra nadziei, która nie pozwalała jej poddać się bezradności i pogrążyć w niebycie.
Wtem niespodziewanie w głębii rozbłysło szkarłatne światło. Damla usiłowała odnaleźć jego źródło, lecz nie widziała nic prócz wody.
"Co to ma znaczyć? Przecież dotąd woda była niemal zupełnie przezroczysta, a teraz swą szkarłatną barwą bardziej przypomina krew, niż wodę. Ale przecież to nie jest krew! To jest zupełnie niemożliwe. Czy to w ogóle dzieje się naprawdę?"
Wszystkie myśli, jedna przez drugą torowały sobie drogę w głowie Damli. Dopóściła do siebie nawet i taką, iż te wydarzenia są po prostu dziwnym snem, jak gdyby koszmarem wzbogaconym o odrobinę piękna. Pewnie za chwilę obudzi się na brzegu strumyka z głową na ramieniu Kerema i wszystko mu opowie. Uroni kilka łez, aby dać upóst swemu lękowi i po tym pełnym grozy śnie zostanie już tylko wspomnienie.
Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Zamiast tego z wody wyłoniła się niezwykła postać, która jednocześnie zadziwiała i napełniała Damlę przerażeniem. Była to wdzięcznie mknąca po wodzie ryba z głową kobiety. Łuski miała gładkie i błyszczące, a tłów i ogon niezwykle wąskie i kształtne. Głowę miała lekko uniesioną. Jej głęboko osadzone, czarne oczy wyraźnie odcinały się od szkarłatnego tła. Szmaragdowe włosy bójnie okalały jej głowę, ludzką szyję i ciągnęły się prawie do końca ogona. Ta niezwykła postać patrzyła na Damlę wzrokiem, który przeszywał ją do szpiku kości. Trwało to przez dłuższą chwilę, po czym podpłynęła do dziewczyny i zagarnęła ją swymi lśniącymi włosami, jak gdyby były siecią, z której nie sposób się uwolnić.
Otworzywszy oczy, Kerem uczuł przeszywający ból. Usiłował pozbierać rozproszone strzępki wspomnień. Pamiętał jeszcze, jak rzócił się do strumyka na ratunek Damli, a potem…? Cóż. Długo, długo nic i teraz ten potworny ból.
"Musiałem stracić przytomnośćć. – stwierdził i zaczął się rozglądać dookoła."
Jak okiem sięgnąć, wszędzie była woda i gęsta ciemność. Kerem wymacał jedynie ściany kamiennego tunelu, który najwyraźniej był przedłużenie felernego strumyka.
"Co też podkusiło Damlę, żeby napić się akurat z niego? – zastanawiał się. – A no pewnie to, że wyglądał bardzo niewinnie. Jednak niestety okazał się półapką. I kto wie, czy nie śmiertelną?"
Ta myśl przynagliła Kerema do natychmiastowego działania.
– Damla! Damla! – zaczął nawoływać. – Odezwij się! To ja Kerem! Przyszedłem ci na ratunek!
Jedyną odpowiedzią był gniewny (jak się zdawało zaniepokojonemu przyjacielowi Damli) szum strumyka. Wobec tego Kerem postanowił płynąć coraz głębiej i głębiej.
"Mam wielką nadzieję, że Damla żyje, a skoro tak, to popłynę choćby i na dno tego przeklętego strumyka."
Wtem wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Strumyk jak gdyby posłyszał myśl, która przemknęła przez głowę Kerema. Woda, która dotąd spokojnie ciągnęła Kerema w głąb strumyka, zaczęła się burzyć i kłębić w wąskim tunelu. Szum stał się tak potężny, że aż Keremowi w głowie huczało.
"Ratunku! Na pomoc! – zawołał w przestrzeń mimo, iż wiedział, że nikt go nie usłyszy. Na chwilę ogarnęło go przerażenie, które zaraz potem ustąpiło narastającej ciekawości. – Przecie jeszcze chwilę temu nic takiego się nie działo. I dlaczego jeszcze nie utonąłem? Byłem bardzo długo pod wodą, a wciąż jeszcze nie brakuje mi powietrza. To jest zdumiewające! I czemu zaczęło się to dziać akurat, gdy pomyślałem, że to przeklę…" Kerem nawet nie zdołał dokończyć myśli, gdyż nagle woda zakotłowała się groźnie. Uderzył plecami w kamienną ścianę tunelu, a potem jeszcze raz i jeszcze raz! Woda sprawiała wrażenie wzburzonej i wściekłej, jak gdyby Kerem ją obraził, lecz zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy.
"Co się dzieje u licha? – wykrzyknął ze strachu i złości za razem. – To jest jakaś półapka! A diabli nadali tę wodę!"
Ta ostatia myśl sprawiła, iż Kerem zapadł się jeszcze głębiej. I wtem ujrzał w dole światło, a wraz z nim przestrzeń oraz wylot tunelu. Od razu rzucił się w jego stronę.
– Witaj, moja maleńka. – Damla usłyszała głęboki głos owej niesamowitej postaci, który brzmiał złowieszczo i podstępnie.
– Kim pani jest? – spytała z przestrachem, który usilnie starała się ukryć. Pytanie okazało się jednak całkowicie zbędne. Dziewczyna bowiem doskonale znała odpowiedź.
"Ach tak, przecie to Omorfia! – ta myśl przeszyła ją, niczym nagły błysk."
Właścicielka tajemniczego głosu odpowiedziała jej pytaniem:
– A gdybyś wiedziała, kim jestem, to przyszłabyś tutaj, czy też nie?
– Nie wiem… Ale…
– A może twoja nieposkromiona ciekawość by ciebie przygnała, byś mogła odkryć niezwykłą tajemnicę?
– Tajemnicę? – Damla starała się wyglądać na bardzo zadziwioną. – A jaką?
– Tak wiem. – na twarzy rybiej kobiety zagościł szyderczy grymas. – Dobrze ci idzie udawanie zdjętego lękiem dziecka.
– O czym pani mówi? – Damla była wprost oszołomiona.
– Dość tych żartów, "niewinna" panienko. – skarciła Damlę tajemnicza kobieta. – Powiedz mi teraz co wiesz o tym jeziorze?
Damlę przeszył lodowaty dreszcz.
– Ja nie wiem… Jeszcze nigdy nie widziałam podziemnego jeziora.
– Ech, nie bądź głupia. Przecie nie pytałabym ciebie, nie mając ku temu powodu.
– Do prawdy… Nic z tego nie rozumiem. – Damla brnęła dalej w pozorowanie błogiej nieświadomości. Omorfia pozostała jednak nieubłagana.
– I tak za chwilę mi o wszystkim powiesz, dziecino. Już mi się niewyłgasz!
Omorfia zatrzebotała płetwami, a wtedy woda poczęła zanórzać Damlę coraz głębiej i głębiej. Dziewczyna usiłowała wydostać się na powierzchnię, lecz woda z całej siły ciągnęła ją w dół, jak gdyby posiadała ludzką siłę.
– Ratunku! Błagam! Niech pani to powstrzyma! Proszę! – Damla trzęsła się już ze strachu.
– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, więc teraz pójdziesz ze mną.
– Dokąd chce mnie pani zaprowadzić? Ja… Ja bardzo przepraszam, jeśli zakłóciłam pani spokój… To nie ze złej woli. Ja naprawdę… – wypowiedzenie każdego słowa przychodziło Damli z coraz większym trudem. Ogarniał ją coraz większy lęk, a woda, która wcześniej nie stanowiła przeszkody w rozmowie, teraz wypełniała jej usta i nie było na to rady.
"Nie, to nie może być prawda! – myślała, gdyż jedynie to jej się jeszcze ostało. – To była tylko historia, którą opowiadały mi Merve i Azra. Nie sądziłam, że Omorfia istnieje naprawdę. I co teraz będzie? Ona nie powinna się dowiedzieć o tej opowieści. Okrótny los mógłby wtedy spotkać Merve i Azrę. A co ze mną będzie?
Chwilę później Damla poczuła grunt, który okazał się być kamiennym dnem podziemnego jeziora. Woda już nie zalewała jej ust, postanowiła więc wykorzystać tę cenną chwilę.
– Jakim sposobem dowiedziała się pani, iż wiem co kolwiek o tej wodzie?
– Za chwilę sama się przekonasz, moja droga. – odpowiedziała nieznajoma, uśmiechając się triumfalnie.
Damla wyczuwała w Omorfii tę niezachwianą pewność siły, jaką posiadała. W tej chwili bowiem ta niezwykła postać mogła zrobić z nią wszystko, co tylko zechce. Damla była teraz zdana na łaskę, a może należałoby stwierdzić niełaskę Omorfii.
"Czuję się teraz taka słaba i bezbronna. Ach, ten mój niespokojny duch! On mnie kiedyś zgubi, albo to ja swą duszę zgubię. Choćby i zaraz! Niewinne marzenia przywiodły mnie w ręce Omorfii. Co też lub kto więc mnie wyswobodzi z tych rąk okrótnych?"
Omorfia zatrzymała się. Rozplotła sieć, którą w nieodgadniony sposób utkała ze swych włosów. Wtedy Damla oderwała stopy od dna, by wydostać się na powierzchnię. Niestety nie było jej to dane.
– Nawet nie masz pojęcia, Damlo, jak dobrze wiedziałam, co zamierzasz zrobić. Boisz się mnie, ale nie na tyle, by lęk przejął nad tobą władzę.
– Ależ skąd pani wie, jak mam…
– Chłopiec, który skoczył za tobą do strumyka wypowiedział głośno twe imię wiele razy. Woda powtórzyła mi jego słowa.
– Woda? Jak to możliwe?
– Ty doskonale już o tym wiesz, moja droga.
Omorfia rozpostarła na wodzie swe lśniące włosy, które sprawiały wrażenie, jak gdyby żyły własnym życiem. W tej samej chwili Damlę otoczyły perliste dźwięki, jak gdyby ktoś zaczął grać na zupełnie nieznanym jej instrumencie. Nie sposób było wyodrębnić wyraźnej melodii spośród tych dźwięków, którym nie mogła się nadziwić. Damla nie potrafiła sobie przypomnieć, instrumentu, który brzmiałby podobnie. Lutnia, na której grał dziadek podczas rodzinnych przyjęć, brzmiałaby jej zbyt płasko i metalicznie, gdyby przyszło jej porównywać. Niskie, dźwięczne tony akompaniowały gęsto utkanej melodii delikatnych dzwoneczków przeplatanych pluskiem wody, który również układał się w inną, harmonijnie pasującą kantylenę. Był to jak gdyby djalog dwóch zgodnych ze sobą melodii. Dramaturgii dopełniał akordowy szum wody.
Tak cudownej muzyki jeszcze nie słyszała w swym krótkim, piętnasto-letnim życiu. Serce dziewczyny wypełniło się niewypowiedzianym zachwytem. Pragnęło wyrwać się z jej młodego ciała i żyć już tylko tą przepiękną muzyką. W tej chwili nic już nie miało znaczenia.
"Taaak! – słysząc muzykę, Damla coś sobie uświadomiła. – Azra miała rację. To muzyka wody. Omorfia tylko dała jej znak. Zwróciła się do swego sprzymierzeńca.
Dla Damli wszystko w tym miejscu stanowiło tajemnicę, która (jak wspominały w swych opowieściach Merve i Azra), nigdy nie powinna była wydostać się na światło dzienne. To właśnie pociągało dziewczynę najbardziej.
Muzyka nagle umilkła. Damla poczuła wzbierający w niej żal i jak gdyby palące pragnienie perlistych dźwięków wody.
– Omorfio, poszę cię! Błagam! Pozwól mi choć przez chwilę nacieszyć się pięknem tej cudownej muzyki. Błagam! Błagam!
– Oczywiście, Damlo. – rzekła dobrodusznie Omorfia. – Ale najpierw proszę cię, abyś mi powiedziała, od kogo dowiedziałaś się o tym wejściu przez strumień.
– Z opowieści. – odparła niepewnie Damla. Głos sumienia podpowiadał jej, żeby nic więcej nie mówiła, a serce pragnęło muzyki. Pragnęło, by dźwięki raz jeszcze zabrały ją w niesamowitą podróż do świata, który w tej chwili istniał tylko dla niej. To właśnie ją Omorfia przyjęła do tego świata. Dziewczyna natomiast musiała spełnić jeden warunek, by móc w tym świecie pozostać. Powinna tylko powiedzieć Omorfii wszystko, o co zapyta. Gdyby tylko nie była aż tak przerażającą postacią, gdyby okazała choć odrobinę zrozumienia dla Merve i Azry… Wtedy Damla gotowa była powiedzieć jej wszystko.
– A kto je tobie opowiadał? – Omorfia usiłowała ukryć zniecierpliwienie.
– Proszę! Pozwól mi posłuchać. Błagam, pozwól.
– Jeśli odpowiesz na moje pytanie, będziesz mogła słuchać ile tylko zapragnie twoja dobra, niewinna duszyczka. Obiecuję ci, moja droga. Zostaniesz tutaj i odtąd już zawsze będziesz mogła słuchać tej przepięknej muzyki. Wystarczy mi jedynie twoja krótka odpowiedź. – głos Omorfii był teraz ciepły i niesamowicie łagodny. To napełniło dziewczynę spokojem i poczuciem bezpieczeństwa.
– Opowieści… Moja… Zdaje się moja babka. Tak. Ale to było dawno.
– Myślisz, że uwierzę w te twoje (jak ci się zdaje) niewinne kłamstwa? – głos Omorfii nabrał surowości i na powrót stał się niecierpliwy.
– Ależ proszę. Błagam! Ja chciałabym tylko…
– Doskonale wiem, czego pragniesz, lecz nie spełnię twego pragnienia, dopuki nie powiesz mi, kto tak naprawdę opowiadał tobie o strumyku.
Damla walczyła ze sobą. Głos sumienia kłucił się z pragnieniem muzyki.
"Nie masz prawa wydać swej siostry i jej przyjaciółki. Wiesz przecie, do czego jest zdolna ta straszliwa istota. – podpowiadało sumienie.
– Ależ jeśli nie powiesz, to już nigdy nie usłyszysz tego cudnego śpiewu i dźwięków wody. Wtedy ogarnie cię straszliwa pustka! – krzyczało spragnione serce dziewczyny.
– Jeśli zaś wypowiesz w obecności Omorfii imię osoby, która zdradziła ci jej tajemnicę, wówczas woda wytryśnie ze strumienia. Spadnie na ludzi, którzy zamieszkują w okolicach jeziora w postaci zatrótego deszczu. – groziło sumienie.
– Ale przecie to tylko opowieści. Nic się nie stanie, gdy Omorfia się dowie. – zaprzeczał głos serca.
– Lecz gdy się dowie, to cierpienie spadnie na wielu lud zi. Wywołany przez truciznę ból będzie nie do zniesienia. – sumienie Damli nie dawało za wygraną."
– Damlo, ja wciąż czekam na twą odpowiedź. – ponagliła Omorfia.
– Proszę, nie! Błagam cię, Omorfio. Nie skazuj mnie na takie cierpienie. – Damla walczyła ze łzami, które z całej siły cisnęły jej się do oczu, jak krew z otwartych ran. – Ulituj się nade mną!
– Wystarczy tylko jedno słowo, a zobaczysz… Nie będziesz już nawet pamiętała o tym cierpieniu. Wystarczy jedno, jedyne słowo. Czy wobec tego powiesz mi, kto mówił tobie o tym miejscu?
Damla nie potrafiła już dłużej tego znieść. Po prostu coś w niej pękło. Jej serce jak gdyby osłabło i ta słabość zaczęła powoli opanowywać ją całą. Zdołała jednak wykrzesać z siebie tyle siły, by skierować w przestrzeń cichutki, bezwiedny szept. Trudno było stwierdzić, czy była to odpowiedź, której Omorfia żądała, czy też wołanie o pomoc.
– Kerem.
Merve coraz głębiej zapuszczała się w las. Z każdą chwilą była coraz bardziej zaniepokojona. Nigdzie bowiem nie mogła znaleźć żadnych śladów. Dookoła panowała gęsta ciemność. Słychać było tylko odległe pochukiwanie sowy. Jednak merve zamiast tego z pewnością wolałaby usłyszeć nawoływania siostry gdzieś w leśnej gęstwinie.
"Jestem pewna, że to ten hultaj Kerem ją gdzieś wywiódł. – myślała to gniewając się, to niepokojąc. – Ona przy nim robi się taka ciekawska i tylko brawóra jej w głowie. To piękne, że tak lubi marzyć. Ach, ale gdyby te marzenia nie sprowadzały jej na manowce… Cóż! Rodzina nie miałaby tylu zmartwień."
Takie oto rozmyślania zaprowadziły Merve do stromego zbocza, od którego biła nocna ciemność. Dziewczyna bowiem nie widziała w dole niczego, co mogłoby stanowić choćby drobną wskazówkę. Damla wsiąkła jak kamfora. Merve postanowiła jednak ostrożnie zsunąć się po stromym zboczu, gdyż widziała w nim ostatnią nadzieję. Niepokój i troska o siostrę zaczynały już przeważać nad zdrowym rozsądkiem. A ponadto gdzieś w głębii serca dziewczyny kryła się jeszcze chęć pokazania rodzicom (zwłaszcza ojcu), że w obliczu groźnie przedstawiającej się sytuacji nie jest biedną, zalęknioną dziewczynką. Bowiem zawsze potrafiła stawić czoła wyzwaniu.
Merve zaczęła powoli, poomacku ustawiać ręce i nogi tak, by mogła bezpiecznie zsunąć się ze skarpy. Kawałek po kawałku, drobnymi ruchami badała grunt. Liczyło się bezpieczeństwo i precyzja. Skoro chciała dotrzymać danego słowa, musiała być bardzo ostrożna. Gdyby teraz nie dopilnowała jakiejś błahostki, cała misja z pewnością by się nie powiodła. Zsówając się, Merve przygotowywała się w myślach na różne warianty miejsca, w którym za chwilę miała się znaleźć.
I w końcu dotarła do celu. Jednak zupełnie nie spodziewała się tego, co zastanie na dole. Znalazła się bowiem w niesamowicie rozległłej grocie, w której przestrzeń zdawała się nie mieć końca. Rozciągało się w niej przerażające swą głębokością podziemne jezioro pełne wody o szkarłatnej barwie. Merve nie mogła dostrzec dna, a nawet miała wrażenie, iż ono w ogóle nie istnieje. Wokół jeziora panowała gęsta, nieprzenikniona ciemność. Jego brzegi były strome i gdyby nie blask bijący od wody, Merve mogłaby niechybnie osunąć się w przepastną głębinę.
"Cóż to za niezwykłe miejsce. Myślę, że Damla z pewnością chciałaby je zobaczyć. Może właśnie tutaj wywiódł ją ten nicpoń Kerem? On mnie jeszcze popamięta! – Merve odczówała jednocześnie złość na przyjaciela swej siostry oraz wielki podziw, gdyż jezioro i grota wydały jej się niezwykle piękne, lecz jeszcze bardziej ponure."
Rozglądała się dookoła, lecz nigdzie nie mogła dostrzec Damli. Wszędzie widziała tylko ciemne skały i szkarłatną toń jeziora.
Wtem jednak, gładka i nieruchoma jak dotąd tafla wody, zaczęła się lekko marszczyć i Merve dostrzegła na powierzchni cień czyjejś sylwetki. Nie namyślając się zbyt długo weszła do jeziora i podpłynęła do owej postaci.
– Kerem? – spytała z niedowierzaniem.
– Ach, tak. To ja. – odparł młody chłopak. Był nie mniej zdziwiony, niż Merve.
– Co ty tu na litość boską robisz?
– Szukam Damli, a ty?
– To znaczy, że to nie ty ją gdzieś wyprowadziłeś?
– A niby gdzie miałbym ją wyprowadzić? – odpowiedział pytaniem Kerem. – Co też wymyśliłaś?
– Cóż wymyśliłam? Nic tylko, że gdy się we dwoje spotkacie to…
– To macie zawsze głupie pomysły. – Kerem wpadł jej w słowo. – Częściowo masz rację. Czasem nam się zdarza. Jednak tym razem nie chodziło tu o jakiś tam głupii pomysł.
– To czemu do licha szukam mojej siostry już od południa i jak dotąd wiem tylko, że ślad po niej zaginął?
– Chcieliśmy tylko napić się wody ze strumyka. – powiedział Kerem. – Potem usiedliśmy na brzegu, by odpocząć po tym, jakeśmy się ścigali. Wtedy Damla ześlizgnęła się z brzegu strumyka i…
Wtedy Kerem opowiedział dziewczynie o wszystkim co się później wydarzyło. Nie pominął żadnego szczegółu.
– I ta woda naprawdę odpowiadała na twoje myśli? – Merve wprost nie mogła uwierzyć.
– Tak. Wiem, że to niewiarygodne, lecz naprawdę tak było. Wystarczyło, że pomyślałem o niej ze złością. A ze złościłem się, bo Damla tam wpadła i zniknęła.
– Myślisz, Kerem, że ona może być gdzieś tutaj?
– Nie wiem, ale skoro po wpadnięciu do strumyka ja znalazłem się tutaj to znaczy, że tak może być.
– Ale nigdzie jej tu nie widać. – niepokoiła się Merve.
– Podejrzewam, że ona może być pod wodą.
– To znaczy, że musimy się zanórzyć, a wtedy woda będzie miała dostęp do naszych myśli? – spytała z przestrachem Merve.
– Niestety może tak być. – odparł Kerem.
– Ależ to jest przerażające! – wykrzyknęła Merve.
– Przecie wiem. Ja też tego nie pojmuję, Merve! I mnie to także przeraża.
– W takim razie nie mamy na co czekać. – stwierdziła dziewczyna, a w jej głosie słychać było rezygnację pomieszaną z lękiem, jakby szła na ścięcie. Takie oto uczucia miała również wypisane na twarzy.
– Pewnie myślisz, że wszystko, co mówię to brednie. – powiedział Kerem, najwyraźniej spodziewając się, iż coś podobnego usłyszy.
Jednak zamiast tego Merve powiedziała:
– Brednie bredniami. Sama muszę się przekonać, czy pod tą wodą rzeczywiście można oddychać. Jeśli nie, to w nic już ci nie uwierzę, nicponiu!
– W takim razie płyńmy. – zakomenderował Kerem. – Nic nam nie przyjdzie z samego gadania.
Oboje pogrążyli się w bezkresnym szkarłacie. Mimo iż mogliby w owej chwili uchodzić za młodych kochanków (wyglądali bowiem przepięknie), to jednak nie miłość ich tak ze sobą połączyła. Mieli natomiast wspólny cel, który w przyszłości mógł mieć wpływ na ich dalsze losy. To zaginięcie Damli zmusiło Merve i Kerema do połączenia sił. Nie darzyli się przecie wielką sympatią.
Woda, w której się zanórzyli wcale nie ułatwiała im zadania. Falowała i co jakiś czas zmieniała kierunek, w jakim płynęli. Oprócz tego szumiała za każdym razem, gdy wymieniali między sobą uwagi związane z poszukiwaniami.
Nagle Merve zamórowało.
– Kerem, ty to słyszysz? – spytała z głębokim zdziwieniem.
– Masz na myśli tę muzykę?
– Owszem, a skąd ona dochodzi? – spytała zarówno Kerema, jak i samą siebie.
– Sądzę, że z najgłębszej części jeziora.
– W takim razie musimy tam jak najszybciej popłynąć.
I tak też zrobili. Kierowali się w stronę, z której dochodziła owa niezwykła muzyka. – Kerem! Ty widzisz co się dzieje? – zaniepokoiła się Merve. – Ta woda wcale nie chce, abyśmy tam płynęli.
– Co ty pleciesz, dziewczyno? – obruszył się. – Jak to woda "nie chce?
– Ona przecie cały czas spycha nas z właściwej drogi.
– To prawda, ale woda przecie nie myśli jak człowiek.
– Nie byłabym tego tak pewna, wiesz? – Merve nie ustępowała.
– Te zrywy, o których ci mówiłem to zwykły przypadek.
– Też bym tak myślała, gdyby nie to, że kiedyś Azra opowiadała mi historię o człowieku, którego zabito poprzez utopienie w jeziorze. Podobno on sprzymierzył się kiedyś z przedziwną istotą. Wygląda jak ryba z głową kobiety.
– Ech, bujda! – Kerem lekceważąco machnął ręką. – I ty wierzzysz w takie brednie?
– Azra nigdy nie kłamie. – dziewczyna nie dała się zbić z tropu.
– Mogła to sobie wymyślić. Zresztą wy zawsze opowiadałyście takie niestworzone rzeczy.
– Zobaczysz, że jeszcze przyznasz mi rację. Obyś się nie zdziwił.
Kerem nie powiedział już ani słowa. To co przed chwilą powiedziała mu Merve, nie mogło przestać zaprzątać jego myśli. Nie chciał jednak ujawniać tego przed osobą, której nie mógł zaufać i która nie widziała w nim żadnych zalet. Takie bowiem zdanie miał o Merve.
Muzyka stawała się coraz bliższa ich uszom. Mimo, iż płynięcie szło mozolnie to jednak dźwięk narastał i potężniał z każdą sekundą.
– Wygląda na to, że historia Azry nie ma nic wspólnego z prawdą. – stwierdził Kerem po dłuższej chwili milczenia. – Jak ty byś to określiła? Woda najwyraźniej zgadza się, abyśmy przyszli po Damlę.
– Nie drwij sobie ze mnie i z Azry. – skarciła go Merve. – Lepiej wsłuchaj się uważnie w tę muzykę. Nie powiesz mi przecie, że jest tak zwyczajna, jak każda inna.
– A co? Niby jaka ona jest?
– Podpłyńmy jeszcze bliżej.
Gdy podpłynęli, usłyszęli spod wody melodyjny dźwięk dzwoneczków. Brzmiało to tak cudownie, że przez chwilę jak gdyby zapomnięli o celu, w jakim tu przybyli. Pierwsza ocknęła się Merve.
– Płyńmy dalej. – powiedziała. – Nie czas teraz na słuchanie.
– Ach tak. Już płyniemy. – odparł Kerem. Sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego.
I znów podążyli za muzyką, która napełniała zachwytem ich zatroskane serca.
– Kerem. Ja ci mówię, że Azra nie kłamała.
– A co? Ta muzyka też pasuje do całej reszty?
– Otóż to.
I gdy tak vłynęli, torując sobie drogę wśród nieubłaganej wody, dostrzegli mgliste jeszcze cienie dwóch sylwetek. Jak na komendę zaczęli poruszać się żwawiej, bo zrozumięli, że są już na dobrej drodze do odnalezienia Damli.
– Kim jest ta druga osoba? – spytał zdyszany Kerem.
– Jeśli jest to rzeczywiście miejsce, o którym opowiadała Azra, to znaczy, że spotkamy się oko w oko z Omorfią?
– Omorfia? A niby kim jest ta Omorfia?
– Ryba z głową kobiety, tak jak ci mówiłam.
– To ona tworzy tę muzykę?
– Nie do końca. Ona wodę taką mocą obdarzyła.
Wtem dźwięk muzyki przybrał na sile, spotężniał, stał się niesamowicie barwny i dochodził jak gdyby zewsząd. Kerem i Merve nie zdołali w owej chwili zamienić ze sobą ani słowa. Czuli, jak cudowny dźwięk otaczał ich serca, jak rozpala w nich ciekawość, podziw, zachwyt, oszołomienie i wreszcie uczucie, po stokroć silniejsze od wcześniejszych. I wtedy właśnie dostrzegli Damlę, a ona nieobecnym wzrokiem patrzyła gdzieś het, het daleko w wodę. Sprawiała wrażenie osoby pogrążonej w nieświadomości, która zawładnęła nad wszystkimi jej zmysłami. Napełniło to przerażeniem Merve i Kerema. To był zły znak. Bardzo zły!
– Mevre, jeśli to jest na pewno ta cała… Omorfia, to trzeba natychmiast zabić tę szkaradę! – zawyrokował Kerem.
Merve zapragnęła wydać z siebie gromki okrzyk, lecz natychmiast go stłumiła.
– Ależ Kerem! W swej opowieści Azra wspominała, że gdy ktoś ośmieli się zakłócić spokój Omorfii, już nigd nie ujrzy światła dziennego. Zostanie pogrążony w najgłębszych czeluściach jeziora, które to jeszcze za życia staną się mu grobem aż do skończenia świata.
– A to ci dopiero. – obruszył się Kerem. – To z powodu tych bzdór mamy pozwolić, by Damla zginęła tu niechybnie?
Merve zaprzeczyła nikłym ruchem głowy. Była wyraźnie zakłopotana.
– Wejdź między dwa duże kamienie i zatkaj uszy. – nakazał. – Tylko patrzeć ci wolno. Za chwilę przybędę. Wskaż mi tylko drogę do wyjścia.
Razem powrócili do brzegu, po czym Merve wskazała swemu towarzyszowi skarpę, z której to zsunęła się do groty. Sama zaś się zanórzyła, zatkawszy wcześniej uszy.
Wtem woda wypchnęła Merve z upatrzonej kryjówki. Wyparła palce wetknięte w uszyy, wdzierając w nie dźwięk, który to był bardziej zgubny, aniżeli piękny. Merve usiłowała na powrót uchronić się przed nim. Z równym skutkiem mogłaby przepchnąć ścianę groty. Krzyczała, lecz woda zalewała jej usta. Dławiła się wodą, ale jeszcze bardziej dusiła ją bezsilność.
Wszystkie otaczające Damlę dźwięki były wyraźne, ale nie na tyle głośne, by czuła się nimi przetłoczona. Dźwięczne dzwoneczki, kamyczki i muszle grające harmonijną, spokojną melodię. Wszystko to dochodziło do uszu Damli, otulając jej serce nieświadomością. Zdawała się być obecna tylko ciałem w miejscu, gdzie spotkała Omorfię. Nic nie czuła, niczego innego nie słyszała, a nawet jej wzrok zdawał się być zawieszony w przestrzeni, której nikt poza nią nie widział. Jej umysł błądził gdzieś daleko, wysoko, nisko, wszędzie i nigdzie. Wciąż jeszcze istniał, ale tylko Omorfia wiedziała gdzie. Damla wiedziała jedynie, że czas przestał się dla niej liczyć. A miejsce? Gdzieś na pewno była, ale w owej chwili nie musiała się tym martwić. Nie czuła bólu, chłodu, ani głodu i to jej wystarczyło. Nikt jej nie krzywdził, nie krzyczał, nie wołał, niczego od niej nie chciał. Była wolna. Wiedziała, że o niczym innym nie musi już mieć pojęcia. Słuchała. Wciąż jednak chciała słyszeć więcej i więcej. Chłonęła piękno muzyki, lecz ciągle było jej tego mało. Czy w takim razie w ogóle co kolwiek powinno mieć znaczenie? Istnieje przecie ta piękna muzyka. Na cóż jej więc wszystkie nędzne, zaprzątające myśli sprawy tego świata?
Damla leży, dryfuje, czasem płynie. Nie ważne. Czuje się lekka i zdrowsza, niż kiedy kolwiek. Nie doskwierały jej żadne niechciane myśli. To Omorfia je przepędziła. Uwolniła od nich Damlę, a teraz jest obok niej i czuwa. Ale czy musi? Przecie na pewno nie spotka tu Damli nic złego. Nie było niczego, w co mogłaby silniej wierzyć. To poczucie bezpieczeństwa było wszechogarniające. Napełniało jej serce i umysł, które wcześniej tak bardzo chciały się bronić. Ale przed czym? Przed kim? Przecież było dobrze. Było pięknie. Cudownie! Jedynie Omorfia wydawała jej się przerażająca i posępna. Dlatego właśnie nie chciała jej teraz widzieć, bo wtedy cały spokój rozwiałby się i rozpłynął w wodzie wraz z ową niezwykłą melodią.
Przez chwilę Damla nawet usiłowała odgadnąć zamiary tej przddziwnej istoty, lecz wtedy jej myśli uleciały gdzieś het, het daleko… Mimo wszelkich starań umysł dziewczyny nie mógł już ich dosięgnąć. Zabrał je dźwięk melodyjnie uderzających o siebie muszli.
Damla poczuła, jak sen powoli się do niej zbliża, powolutku opuszczając jej powieki coraz niżej i niżej. Muzyka delikatnie kołysała ją do snu.
Esma załamywała ręce. Bim więcej sił wkładała w obmyślanie kolejnych miejsc na poszukiwania, tym coraz mniej nadziei w sobie miała. Ponadto znóżenie coraz bardziej we znaki jej się dawało. Jej powieki coraz to cięższymi się stawały, a nabrzmiała troskami głowa już tylko o miękkiej poduszce marzyła, lecz jeszcze silniej o odnalezieniiu córki. Mąż pomagał, starał się, lecz złość na Kerema przyćmiewała mu myśli. Esma na próżno usiłowała od tej złości go odwieźć, zagłuszyć ją obmyślaniem kolejnych planów.
– No i cóż u diaska! – warknął bardziej do siebie, a niżeli do żony. Nie ona bowiem była winna całemu zamieszaniu. – Czyżby ten hultaj gotów był z Damlą wyjechać? A to włuczykij, łajza, hulaka, nicpoń!
– Mężu, proszę. Nie gniewaj się zanadto. – rzekła łagodnie Esma. – Nie masz przecie pewności, czy to jego wina.
– A kogo innego, żono? Kto z Damlą najczęściej przebywa?
– Kerem oczywiście, lecz to jeszcze dzieciak.
– Nie trzeba ci go bronić. A niech no ja go przychwycę! Solidnie dostanie ode mnie w skórę!
– Wstrzzymaj się, mężu! Ja cię proszę!
– Ty tak się nad nim nie lituj, bo na to nie zasłóżył. Szkoda twej litości na takiego nicponia. Swawola mu w głowie! Kto wie? A może i rozpusta!
Wtem pośród lasu czyjeś kroki posłyszęli. Umilkli oboje. Stali w bezruchu, uważnie się przysłuchując. Murat tylko podniósł świecę, by ciemność rozjaśnić i przybysza ujrzeć. Jakież było jego zdziwienie, gdy twarz Kerema spomiędzzy drzew się wyłoniła.
– Ty włuczykiju, nicponiu jeden, hultaju! – wykrzykiwał. – Gdzie Damla? Gdzie nasza córka?
Kerem na dalsze pytania i reprymendy już nie czekał. Popędził, aż się za nim kurzyło.
– Stóóóój! – Mórat wrzasnął. – Hultaju ty, nicponiu!
I puścił się pędem za chłopcem.
– Murat. Wróć, proszę! To zbyteczne! – nawoływała Esma, chcąc udobruchać małżonka. Pobiegła za nim, lecz zmęczone nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Zapragnęła spokoju, odpoczynku. Sił już nie miała, by do zwady męża z Keremem się przyłączać. I serce ściskało jej się z żalu i niepokoju o córkę. Zapragnęła utulić ją do matczynej piersi, jak dziecinę małą.
Tak. Merve nie miała już żadnych wątpliwości. Woda przywiodła ją prosto w ręce Omorfii. I choć dziewczyna próbowała się bronić przed tajemniczą siłą, jaką jezioro posiadało, żadnego nie przynosiło to skutku. Teraz przyszło Merve stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Myślała gorączkowo, jaką obrać taktykę. Lęk przyćmiewał jednak zdrowy rozsądek, który to zwykł zawsze dziewczynie towarzyszyć.
Rozmyślania przerwała jej Omorfia, pytając:
– A cóż to cię do mnie sprowadza, moja droga? – ton głosu Omorfii, choć niby tak uprzejmy, brzmiał oschle.
Merve jednak zdobyła się na odpowiedź, postarawszy się, aby zabrzmiała ona spokojnie, bez cienia obawy:
– Cóż, nic szczególnego, wodna pani. Bynajmniej nie śmiałabym zakłócać twego spokoju.
– A jak tu zawędrowałaś? – twarz Omorfii zdradzała wnikliwość osoby, która we wszelkie łgarstwa zwykła nie wierzyć, choćby brzmiały całkiem niewinnie, jak u dziecka.
– Zabłądziłam w lesie. – odparła Merve i poniekąt była to prawda. – A jak tu zawędrowałam? Właśnie tędy. – to rzekłwszy, wskazała Omorfii drogę w kierunku owej skarpy, na którą Kerem zdążył już wdrapać się ukradkiem.
– A czy kiedy kolwiek słyszałaś o tym miejscu? – Omorfia najwyraźniej postanowiła wziąć Merve w krzyżowy ogień pytań.
– Gdybym wiedziała, że pani tu mieszka, nawet przez myśl by mi nie przeszło, by tu przechodzić, bo takie osoby jak pani zapewne nie lubią obcych, naprzykrzających się ludzi. Czy aby mam słuszność?
Rybia kobieta zmierzyła Merve pełnym zdziwienia wzrokiem, zaś dziewczyna ciągnęła dalej. – Jeśli więc ma pani takie życzenie, mogę stąd odejść.
– Nie nie, poczekaj, moja droga. – gdyby Omorfia miała ludzkie ręce, z pewnością położyła by dłoń na ramiemiu Merve, by powstrzymać ją od odpłynięcia. W tym celu użyła swej rybiej płetwy.To sprawiło, iż Merve poczuła dreszcze, które przebiegły jej wartko po plecach, niczym rój wściekłych mrówek.
– Nie bój się, dziecino. – rzekła Omorfia, siląc się na dobroduszność. – Nie zrobię ci krzywdy. Jesteś zbyt krucha i niewinna, abym śmiała zrobić ci coś złego. Proszę ciebie tylko, byś mi powiedziała, dlaczego weszłaś do jeziora? Czy kogoś lub czegoś tu szukasz?
Strach obleciał Merve. Język stanął jej kołkiem. Że też Omorfia musiała ją o to spytać! – Do prawdy… Takie jeziora są naprawdę niezwykłe i można tu znaleźć wiele ciekawych rzeczy, a także i osoby takie, jak pani.
– A skąd to wiesz, moja droga?
Wskutek narastającego lęku Merve pobladła, bowiem z każdą chwilą czuła, iż Omorfia uparcie dąży do sedna.
"Jeśli teraz nie znajdę żadnej wymijającej odpowiedzi, to ta bestia dowie się ode mnie, że szukam Damli, i że opowieść usłyszałam od Azry. Nie mogę wydać przyjaciółki mej najlepszej i nie wolno mi popełnić jakiegoś choćby i drobnego głupstwa, bo wtedy to już wszystko pójdzie na marne."
– Tak przypuszczam. – odparła po chwili namysłu.
Omorfia zmierzyła Merve wzrokiem pełnym dezaprobaty.
– Dość już tego! – jej głęboki głos był coraz bardziej stanowczy i pełen zniecierpliwienia. – W takim razie jak wytłumaczysz mi to, iż dzisiejszego wieczoru w jakiś zagadkowy sposób przybyła do mnie młoda dziewczyna Damla, która jest niesamowicie do ciebie podobna? Jesteście niemal jak dwie krople wody, jak siostry.
– A którędy to ona się tutaj dostała? – spytała Merve, licząc na to, iż Omorfia uchyli jej rąbka tajemnicy.
– To właśnie tej młodej panience chłopiec o imieniu Kerem opowiadał, o tym jak dostać się do groty i gdzie znaleźć jezioro. Hmm, Kerem. Wiesz kto to taki?
Merve niczego już pojąć nie mogła. Przecie prawda była inna.
"Czyżby Damla Omorfię oszukała, wydając w ręce Omorfii przyjaciela swego? – myślała, usiłując ukryć przed rybią kobietą strach narastający. – Przecie Azra opowiadała, co stać się może, gdy ktoś przed Omorfią zostanie odkryty. Ach ta siostra moja! Taką zgubę na nas zesłała! I cóż począć?"
Do Omorfii Merve zaś rzekła:
– Wielu chłopców nosi to imię. A cóż to za dziewczyna?
– Ach, bardzo dobra i miła, acz kolwiek lękliwa. Tak się wsłuchiwała w muzykę wody… Aż była duchem nieobecna. Dryfowała, płynęła i wciąż tylko słuchała. I pragnęła wciąż więcej i więcej. Tak! Zapomniała o wszystkim. Zasłużyła na to. Wszystko mi wyśpiewała. Woda już zapewne wytrysnęła i dosięgnęła młodzieńca. Już nikt o moim sprzymierzeńcu się nie dowie. Nikt! To jemu właśnie zawdzięczam moje wspaniałe imię. Omorfia, czyli piękna. On zawsze we mnie wdział piękną istotę. A gdyby ktoś się o nim dowiedział, natychmiast rozkopanoby jezioro i wtedy… Wtedy byłby koniec! Koniec! Lecz dziś zginą ci, którzy zniszczyć mnie chcięli! Koniec! Ko…
W swym zapamiętaniu Omorfia nawet nie dostrzegła skradającej się postaci. Dlatego też nie dokończyła swej mowy pełnej okrócieństwa i nienawiści. Nóż myśliwski utkwił w jej rybim grzbiecie i na wskroś przewiercił. Woda poczerniała od krwi potwora. Wypłynęła z Omorfii niczym okrócieństwo z jej serca. Padła martwa na dnie jeziora.
Czerń była tak gęsta, iż Merve niczego już dostrzec nie mogła. Woda poczęła się burzyć, zwalać z nóg.
– Damla, gdzie jesteś, siostro ty moja? – na próżno Merve nawoływała. Szum wody był tak potężny, iż każde słowo zagłuszał.
W tej samej chwili Kerem w czerń nieubłaganej wody się zanórzył. Miotała biednym młodzieńcem, szarpała na wszystkie strony. Zakotłowała się raz jeszcze. Na koniec sprzymierzeniec Omorfii z impetem rzucił chłopcem o skałę.
Damli zawirowało w głowie. Sen opóścił ją w mgnieniu oka. Struchlała. Poczuła, że coś złego się dzieje, lecz nie wiedziała, co to takiego. Muzykę słyszeć przestała. Za to gromki szum wody uszy jej wypełniał, ogłuszał, miażdżył.
"Co się dzieje? Jaka pustka okropna! Woda grać przestała! I co teraz? Co teraz? Zginę tu! Utonę! Ta woda tak się burzy! Ratunku! Na pomoc!"
Zbudowany z nieświadomości i bezwładu świat, w którym Omorfia uwięziła Damlę zaczął pękać, niczym szklana kula ze wszystkich stron zamknięta. Qwoli bowiem do Damli zaczynało już dochodzić coraz więcej dźwięków i obrazów z zewnątrz. "Szklana kula" pękała. Coraz więcej rys się tworzyło na jej nieskazitelnie gładkiej powierzchni. Rysy zaś rozszerzały się, tworząc otwory, które łączyły się ze sobą.
Damla jeszcze nigdy nie czuła się tak zagubiona, jak w owej chwili, gdy ktoś z zawziętością i determinacją niszczył jej schronienie, jej mały świat. Krzyczała, by przestał, by się ulitował. Nie znała imienia napastnika, lecz wciąż prosiła, błagała, nie myśląc nawet, kto ją tak obdziera z "poczucia bezpieczeństwa" i "bezgranicznego spokoju".
I wtem "szklana kula" pękła. Rozprysło się w wodzie jej więzienie, niewoli przyszedł kres! A póstka? Wciąż jest. Wypełnia serce dziewczyny. Nieustannie boli, piecze i pali ją pragnienie muzyki wody, upojnej trucizny.
Wnet Damla poczuła, jak czyjeś ręce chwytają ją mocno. Ktoś ją ciągnie, potem z nią płynie… Lecz dokąd? Damla nie wie, nic nie widzi, bowiem czerń wody wciąż oczy jej zalewa. Któż to być może?
Myśli Damli już nie błądzą, już się nie rozpływają. Tylko pustka wciąż serce jej zasnówa.
"Gdyby tak jeszcze choć przez chwilę tych cudnych dźwięków posłuchać… Choć trochę by mi ulżyło. Przecie ta muzyka była jak balsam na mą duszę, teraz już tak zbolałą i zmęczoną tą póstką straszliwą!"
Wtem woda ucichła. Przestała już burzyć się i szumieć. To wtedy Damla posłyszała rozmowę. Przez gęstą czerń nie dostrzegała sylwetek, lecz dobrze wiedziała czyje to były głosy.
– Damlo, kochana moja. – szepnął czule Kerem. – Słyszysz mnie? Powiedz choć jedno słówko.
Damla własnym uszom nie mogła uwierzyć.
– Tak. – odparła cicho. – Słyszę.
– Już wszystko dobrze, siostro moja. Omorfia cię nie dosięgnie, ani żadnego z nas. Nie żyje.
– Przecie to niemożliwe. – rzekła Damla. – A jeśli tak, to jej sprzymierzeniec gotów nas ukarać.
– Sprzymierzeniec? – zdziwił się Kerem. – Ta woda swej mocy już nie posiada.
Serce Damli ścisnął żal.
– Znaczy to, że już nigdy nie usłyszę tej cudownej muzyki?
– Tak. Całe szczęście, siostrzyczko. Już niedługo uwolnisz się od jej pragnienia.
– A może choć trochę mocy jeszcze się ostało? Może…
– Mocy już nie ma. – rzekł Kerem. – To miłość ją zwyciężyła.
– Czyja miłość? – spytała Damla. – Do kogo?
– Do ciebie, moja miła. – to rzekłwszy, Kerem złożył na ustach Damli pierwszy, czuły pocałunek.
Epilog
Po wielu dniach Dmla wreszcie doszła do siebie. Póstka już na dobre ją opóściła, choć wydawać by się mogło, iż na zawsze wstąpiła w dziewczynę. Muzyka wody działała jak eliksir trujący, tyle tylko, że umysł swą mocą ogarniała. Zaś miłość Kerema do Damli wlała się w serce dziewczyny i truciznę raz na zawsze wypłukała. Teraz już najważniejsze było to, że są razem. Omorfia wraz ze swym sprzymierzeńcem istnieć już przestali. Woda ze strumienia nie wytrysnęła, gdyż Damla swej siostry, ani też Azry nie wydała.
– Ach, jak się cieszę mój kochany, że już jest po wszystkim. – westchnęła Damla, gdy leżeli na łące, pozwalając słońcu, by pieściły promieniami ich twarze i ramiona.
– A jaki ja jestem szczęśliwy. – zawtórował jej ukochany.
– Jak dobrze, że rodzice zrozumięli historię naszą, że już tato mój sporów nie wszczyna.
– Już nie ma mnie za nicponia i hulakę?
– Od dni kilku już lepsze ma o tobie mniemanie. Sam zresztą ci podziękował. Już się nie gniewa, bo i nie było o co.
– Całe szczęście, bo odtąd razem już będziemy. – Kerem poczuł radość tak wielką, że obiął ukochaną i przytulił do swej piersi.
Pogrążyli się w milczeniu, pełnym zadowolenia i pięknych marzeń. Ptaki grały cudny koncert, od którego serce spokój otulał, a myśli szły swoją drogą i nic już ich nie mąciło. Wokół pachniało zieloną trawą, kwiatami, co z pomiędzy źdźbeł trawy wyłaniały swe barwne główki i szczęściem, jakiego para kochanków może tylko doznawać w dzień tak wspaniały.
Odtąd Kerem i Damla byli już zawsze razem. Żyli długo i szczęśliwie.
Omorfia (z języka greckiego) piękna
Wulkan i źródło
A działo się to kilkaset lat temu. W dalekich, nigdy dotąd niezbadanych głębinach Morza Śródziemnego, aż pod samym jego dnem, rozciągało się podwodne miasto zwane Szengarem. Było ono malownicze i połyskujące od różnobarwnych pereł i muszli. Zamieszkiwały je syreny – zarówno płci kobiecej, jak i męskiej, którymi dowodziła najstarsza z nich – Harwanidża o imieniu Hezrena. Była ona bardzo łaskawa dla wszystkich należących do jej ławicy syren, lecz równocześnie potrafiła być także okrótna, ale tylko wobec tych, którzy stanowili zagrożenie dla słabszych istot. Nad nimi bowiem Hezrena roztaczała bardzo troskliwą, pełną syreniej miłości i oddania opiekę, toteż wszyscy, którzy w jej obecności ośmielili się podnieść rękę na bezbronnych ludzi, wówczas byli narażeni na gniew bezlitosnej Harwanidży.
Syn Hezreny – Kelgenar – bardzo popierał postępowanie swojej matki, toteż ilekroć jakiś człowiek znalazł się w niebezpieczeństwie, to waleczny syren gotów był zaciekle bronić każdej, słabszej od siebie istoty. Robił to szczególnie chętnie, gdy pomocy potrzebowały piękne, młode kobiety, ale i starzy ludzie mogli zawsze liczyć na pomocną dłon Kelgenara.
I choć wydawać by się mogło, iż Szengar ukryty jest przed światem, to jednak zamieszkujące w nim syreny bynajmniej nie stroniły od ludzi. Co więcej, gdy uznały, iż napotkane przez nie osoby są samotne, lub też grozi im niebezpieczeństwo, to nie tylko przychodziły im na ratunek, ale także dawały im schronienie do końca życia. Wówczas śpiewem przywoływały ich do siebie, otaczały swymi silnymi, a zarazem czułymi ramionami i zanurzały się z nimi w głębinę, gdzie znajdowało się zastawione olbrzymim kamieniem wejście do Szengaru. Tam zaś syreny otaczały każdego opieką, śpiewając i przemawiając do ludzkich dusz w charakterystycznych dla siebie syrenich językach. Życie pod wodą umożliwiała przybyszom emanująca z syren moc, którą nagromadziły one przez wieki.
Byli też i tacy, którzy wiedzieli o istnieniu Szengaru i świadomie przypływali tam, by ukrywać się w czasie zażartych bitew między pieśniarzami – ludźmi posługującymi się poetyckimi zaklęciami śpiewanymi, lub też recytowanymi na głos. Pieśniarzom służyły potężne, obdarzone wielką mocą istoty. I oto jedna z takich sytuacji miała miejsce, gdy rozpętała się kolejna już wojna przeciwko Armanowi – pieśniarzowi, który ogłosił się wielkim mistrzem – najważniejszym spośród wszystkich ludzi posiadających "siłę pieśni", który uparcie dążył do zawładnięcia całą ziemią, oraz innymi światami, jakie znajdują się w Międzyświeciu, czyli bezkresnej, wodnej przestrzeni, zamieszkiwanej przez wszelkie istoty, które urodziły się tam, lub też zostały zesłane, by ponieść karę.
Wojna przeciwko Armanowi przypadła również na rok Wielkiej Burzy, kiedy to na morzu szalał sztorm, grzmiały potężne pioruny, a błyskawice przecinały powietrze swymi świetlistymi ostrzami. Co sto lat jedna z błyskawic, mająca jako jedyna kształt klucza, otwierała na morzu niewidoczne dla oczu przejście przez granicę Ziemi ze Światem za Błyskawicą. Wówczas ci, którzy w czasie Wielkiej Burzy znajdowali się na morzu, byli narażeni na przeniesienie się ze Świata za Błyskawicą na Ziemię, lub też z Ziemi do Świata za Błyskawicą. Granice między tymi światami były niedostrzegalne dla ludzkich oczu, toteż nikt nie miał wpływu na to, czy zostanie przeniesiony. O wszystkim decydował tu żywioł.
I taki oto los spotkał dobroczynne syreny wraz z Szengarem, który jak dotąd nie zmienił ani razu swego miejsca i uznawany był przez wszystkich zamieszkujących to podwodne miasto za oazę w morskiej głębinie, w której to oazie zawsze można było poczuć upragniony spokój i doznać ukojenia.
Tak było dotąd, lecz kiedy Szengar dostał się do "Świata za Błyskawicą" (w dodatku na obcym morzu), wówczas władzę nad nim zaczynały przejmować miejscowe syreny, którym podwodne miasto bardzo, ale to bardzo przypadło do gustu, gdyż podobnie jak te z ławicy Hezreny, prowadziły zdecydowanie osiadły tryb życia. Pomimo tego podobieństwa, obie ławice bardzo różniły się między sobą przede wszystkim swymi obyczajami, o czym syreny z Szengaru rychło się przekonały.
W tym oto czasie syreny wzięły pod swą opiekę dawną pieśniarkę Annę, liczącą zaledwie osiemnaście wiosen, wraz z jej przyjaciółmi i mężem Argyrisem. Dwa lata wcześniej Anna sprzeciwiła się pieśniarzowi o imieniu Eskandar, który usiłował zmusić ją do służenia Armanowi, którego ów pieśniarz uważał za swego pana i władcę wszechświata. Wówczas Eskandar zaśpiewał nad niewinną dziewczyną straszliwą i nieodwracalną „Pieśń Obłędu”, której działanie mistrz Anny imieniem Amerhan jedynie złagodził za pomocą „Pieśni Ukrytych Myśli”. W umyśle swej uczennicy pozostawił on również swój cień po to, by móc chronić ją przed innymi zakazanymi Pieśniami bez względu na dzielącą ich odległość. I choć Anny nie dręczyły już straszliwe widziadła, przed którymi uciekała z krzykiem i obłędem w oczach, to jednak straciła ona niemal całą swą wiedzę i zdolność do samodzielnego myślenia, stając się podobna do małego, aż zanadto ufnego dziecka. Nie straciła jednak czegoś po stokroć ważniejszego od wiedzy i umiejętności. Mianowicie nawet najstraszliwsza pieśń nie była w stanie pozbawić Anny ogromnych pokładów miłości do otaczających ją ludzi i istot. Ta miłość emanowała z serca dziewczyny przy każdym zetknięciu z innymi zarówno przed rzuceniem tej straszliwej klątwy, jak i wciągu tych ostatnich, najgorszych lat jej życia.
– No chodźże do nas, śliczna panienko! – zaszczebiotała słodko Immimia – drobniutka syrena ze Świata za Błyskawicą o miodowych oczach. – Z nami będzie ci dobrze, będziemy ci tak ślicznie śpiewały i popłyniesz z nami w cudowną, morską toń.
– Ależ ja… ja chcę do moich przyjaciół do mamy i do Argyrisa. – powiedziała Anna.
– Ale to właśnie my damy ci szczęście. Przy nas zapomnisz o wszystkich swoich troskach, nasze śliczne maleństwo. Popłyniesz z nami na naszą piękną, kolorową wyspę, gdzie nigdy już nie będzie ci smutno. Rosną tam takie delikatne kwiatki, które będziemy wplatały ci we włosy, a na brzegu zawsze leży mnóstwo malutkich, błyszczących muszelek, z których będziemy robiły tobie naszyjniki. No chodź! Chodź! Chodć, śliczna dziewczynko!
Głos Immimii brzmiał tak miło, delikatnie i przekonująco, iż Anna nie mogła się oprzeć jego melodii i słuchała z narastającym zaciekawieniem. Ponadto syrena emanowała słodkim, miodowo-kwiatowym zapachem, od którego Anna czuła się aż nazbyt błogo, a nawet lekko sennie. Biedna dziewczyna nie była nawet świadoma, że Immimia chciała podstępem zjednać ją sobie, by jej ławica mogła przejąć władzę nad Szengarem i wprowadzić w tym mieście rozwiązłość i niestałość we wzajemnych uczuciach i relacjach.
– A gdzie jest taka wyspa, Immimio? Pokaż mi ją, proszę. – Anna zarzuciła ręce na szyję syreny, w dziecinnym, błagalnym geście.
– Już do niej płyniemy, już za chwilkę ją zobaczysz, skarbeczku. – śpiewała Immimia.
– A zabierzesz tam też moich przyjaciół, mamusię i Argyrisa, prawda? – spytała naiwnie Anna.
– Twoimi przyjaciółmi odtąd będziemy my – syreny z naszej pięknej wyspy. Nie będziesz nawet musiała myśleć o tych, którzy zostali w Szengarze. Tam teraz wszystko się zmienia, ale na ten czas ty sobie u nas zamieszkasz.
– Dobrze, Immimio. Ale ja chcę razem z nimi. Proszę, przyprowadź ich. Proszę!
– Zapomnisz o wszystkich swoich troskach, bo u nas szczęście naprawdę cię spotka. Wokół Ciebie będą zawsze twoi przyjaciele, a szczególnie Ja, Alhimea i Hirmidia. – te dwie wymienione przez Immimię syreny uchodziły za najważniejsze w ławicy.
Z ust Immimii popłynęła jak gdyby słodka pieśń, która sprawiła, iż Anna pogrążyła się błogości, zupełnie nie zważając na odległość, jaka z każdą chwilą rosła pomiędzy nią, a przyjaciółmi, którzy chcąc pomóc syrenom z Szengaru w podzięce za ochronę, usiłowali walczyć z najeźdźcami. Pragnęła tylko słuchać tego krystalicznie czystego, delikatnego głosu, który ponadto obiecywał Annie wszystko, co najlepsze, a przecież biedna dziewczyna niczego na świecie tak nie pragnęła, jak tylko spokoju, bezpieczeństwa oraz swoich przyjaciół, którzy zawsze byli dla niej tak dobrzy, tak mili, zawsze potrafili ją pocieszyć, przytulić i przede wszystkim nie śmiali się z jej dziecięcej prostoty, za którą nikt nie mógł jej przecież winić.
"Tak! Oni tam są! Szukają mnie! Tęsknią! Ja chcę do nich! Do Argyrisa, do Mavzidy, do Naylii i Derin… – myślała gorączkowo.".
– Immimio, proszę! Popłyń tam ze mną! Zaprowadź mnie do nich, bo mnie szukają! Martwią się o mnie! Tęsknią!
– Ah, złociótka moja. Ty się tym nie kłopocz. Odtąd będziesz żyła tak jak my syreny – w blasku słońca, szumie wody i otaczać cię będą same piękne syreny, a nuż jakiś młodzieniec swe serce ci odda.
– Ale ja tego nie chcę! Chce tylko do mojego kochanego Argyrisa. Immimio! Proszę cię! Proszę! Proszę!
– Anna! Anna! Wróć do nas! Nie pozwól jej! Nie pozwól! Nie oddamy imciebie! Nie oddamy Szengaru! Nie oddamy! Nigdy!
Nawoływania przyjaciół Anny, oraz syren z Szengaru przeszły nagle w gwałtowny sztorm na morzu, w którym dwie ogromne ławice syren mierzyły się ze sobą w zaciekłej walce. Immimia, Alhimea i Hirmidia zdawały się górować nad wszystkimi. Były na swoim terenie i świadomość ta, oraz znaczna przewaga liczebna uskrzydlała je, a także dodawała niezachwianej pewności w swoje zwycięstwo.
Wir walki wprawiał Annę w lęk, a także poczucie zagubienia i bezradności. Pragnęła tylko spokoju i ciepła. Myślała tylko o tym, by ujrzeć znowu te znajome twarze, rzucić się każdemu ze swych przyjaciół na szyję i wiedzieć, że już jest wszystko dobrze. Zaczęła płakać rzęsistymi łzami, które padały to na szyje i włosy trzymającej Annę Immimii, to skapywały do morza, stając się kolejnymi kroplami w bezmiarze wody. Jednak nikt zdawał się nie dostrzegać jej rozpaczy i lęku. Wszyscy walczyli tak zaciekle, że na morzu powstał ogromny kocioł pełen kłębiących się w morskich falach postaci. Była to bezładna i chaotyczna mieszanina głów, nóg, rąk i syrenich ogonów.
„Ja nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Niech to się już skończy! Chcę do… do…"
Ze strachu Anna sama uż nie zdawała sobie sprawy, czy krzyk, jaki rozdzierał jej skołatane serce wydobywał się z niej naprawdę, czy też po prostu bezgłośnie wiązł jej w gardle. Jej prosty, związany Pieśnią Ukrytych Myśli umysł nie był w stanie udźwignąć tak potężnych emocji, które odzwierciedlała gęsta piana morska, wzbijana w górę przez walczące syreny. Dwie ławice nacierały na siebie przy wtórze gniewnych okrzyków w niezrozumiałych dla ludzi językach. Jednak Anna po pewnym czasie przestała już widzieć i słyszeć co kolwiek. Zesztywniała raptownie i znieruchomiała. Tylko jej mocno wytrzeszczone, piwne oczy patrzyły w jeden punkt, a z otwartych ust wydobywał się jedynie rozpaczliwy, niemy krzyk.
W tym stanie Anna tkwiła zaledwie przez chwilę, choć wydawało jej się, iż minęło już kilka godzin. Zresztą czas nie miał już dla niej najmniejszego znaczenia. Następną bowiem rzeczą, jaką udało jej się wyłowić spośród tego przeraźliwego chaosu były słowa wypowiedziane przez Alhimeę:
– Cóż. Skoro nie chcecie oddać Szengaru pod nasze panowanie i żyć w nim zgodnie z naszymi obyczajami, to nasz spór zostanie rychło zażegnany, lecz przykro mi bardzo, ale niestety na waszą niekorzyść. Jesteście bowiem na morzu, które należy do naszej ławicy, więc to my mamy pełne prawo do tego, by was ukarać. Na wasze nieszczęście granica Świata za Błyskawicą z Międzyświeciem jest niemalże na wyciągnięcie ręki, czy też syreniego ogona.
Istotnie, Alhimea miała rację, bowiem Świat za Błyskawicą swoim wyglądem przypominał okrągły talerz, na którego krawędziach piętrzyły się wysokie skały, stanowiące granicę z Międzyświeciem.
– Odtąd wasze miejsce jest tam. – to rzekłszy, Alhimea wskazała palcem zakończonym grubym, ostrym pazurem na skalisty okrąg, za którym niczym otchłań mitycznego Tartaru, czerniała niezmierzona, wodna przestrzeń. Na te słowa syreny z Szengaru wraz z co silniejszymi ukrywającymi się tam ludźmi podniosły gniewny krzyk i rzuciły się do ataku, popychając morskie fale w stronę wrogiej ławicy. Przebiegłe syreny ze Świata za Błyskawicą najwyraźniej spodziewały się takiego natarcia, toteż skierowały się w stronę skał, wyznaczających naturalną granicę pomiędzy ich światem, a Międzyświeciem. Chciały w ten sposób zwabić syreny z Szengaru do skalistego uskoku, by zepchnąć je wszystkie w bezdenną otchłań.
Spostrzegł to Kelgenar – syn Harwanidży Hezreny, więc zaatakował ławicę Alhimei, ustawiając się bokiem do czarnej przepaści, by zmusić wroga do zmiany kierunku.
– Niedoczekanie wasze, wy żmije, gnidy! Nie jesteście godne tego, by być syrenami! – ryknął Kelgenar, a jego dźwięczny, basowy głos poniósł się gromko po morskich odmętach.
Jego matka zaś dodała:
– A niechże was ryby rozszarpią na strzępy i zrobią sobie z was ucztę, wy parszywe pijawki! – i tak złorzecząc swym wrogom, Hezrena wznieciła kolejną falę sztormu.
Moc Harwanidży dosięgnęła również Immimię, wskutek czego syrena znalazła się bardzo blisko granicy z Międzyświeciem. I wtedy wzrok Anny padł na szczyt jednego ze skalistych wzniesień, za którym wznosiła się czarna ściana wody, która lekko się uginała, gdy wynórzała się z niej jakaś żyjąca w Międzyświeciu istota, ale nawet najmniejszy ruch nie był w stanie zrównać jej z morzem.
– Immimio, co to jest? Czemu tam tak ciemno? – pytała Anna drżącym z przestrachu głosikiem.
– To jest Międzyświecie, skarbeczku. – i choć uśmiech Immimii wydawał się być dla Anny miły, to jednak zdrowa, niedotknięta przekleństwem osoba dostrzegłaby w tym uśmiechu cień szyderstwa.
– Ale czemu jesteśmy aż tak blisko? Przecież to jest takie straszne. A te syreny nie zrobią nic złego moim przyjaciołom i Argyrisowi?
– To zależy tylko od twoich przyjaciół, złotko, bo jak na razie nie za bardzo chcą się nas słuchać.
– Ale to chyba tak nie wolno, bo oni nic złego wam nie robią.
– Nie? – Immimia sprawiała wrażenie osoby, której coraz trudniej przychodzi ukrywanie swojego głębokiego niezadowolenia. – Przecież cały czas z nami walczą.
– To ja już nie wiem. Wy jesteście przecież takie miłe.
– Widocznie oni są zbyt głupii, żeby to docenić. – Immimia najwyraźniej postanowiła dopasować swój tok rozumowania do takiego poziomu, żeby rozmowa nie stanowiła dla Anny trudności.
– Nie mów tak! – na twarzy Anny pojawił się wyraz złości, jaki występuje na twarzy dziecka, gdy ktoś sprawi mu przykrość, ale spojrzenie to było tak szczere, że Immimię lekko zbiło to z tropu. – Oni są dobrzy, tylko… tylko stało im się chyba coś złego. Ale wy nie zrobicie im przecież nic złego, prawda?
– Już ci powiedziałam, moje dziecko, że to zależy tylko od nich.
– Ale… Ale… Nie! Proszę! Nie! – gorzkie łzy raz jeszcze wypłynęły z oczu Anny, bowiem cała sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna.
Wykorzystując tę chwilę słabości biednej dziewczyny, Immimia znów rozpoczęła swą słodką pieśń, by zagłuszyć nią smutek i bezsilność w sercu Anny.
Do uszu dziewczyny dochodziły jedynie głośne, pełne buntu okrzyki:
– Nie oddamy wam Szengaru!
– Nie pozwolimy, by te obrzydliwe, niewyżyte gnidy robiły sobie z nami wszystko, co im się żywnie podoba!
– Jesteście kurtyzanami, a nie syrenami!
A gdy walka sięgnęła wreszcie zenitu, Alhimea, będąca Harwanidżą tej rozpustnej ławicy wykrzyknęła gniewnym i jadowicie zimnym głosem, od którego wszystkim krew ścięło w żyłach:
– A niech was wszystkich Międzyświecie pochłonie!
Usłyszawszy to, Immimia podpłynęła do skalnej granicy z Międzyświeciem, wzbiła w górę kłęby morskiej piany i z całej swej siły wepchnęła Annę prosto w czarną ścianę wody, w której wnętrzu przerażona dziewczyna natychmiast zniknęła.
Anna nie zdawała sobie sprawy, jak długo dryfowała w wodach Międzyświecia, to wznosząc się, to opadając w głębinę. Gdy się ocknęła i poczuła, iż zewsząd otacza ją chłodna, a ponadto cięższa, niż zazwyczaj, jak gdyby skondensowana woda, ogarnęło ją przerażenie tak silne, że nie mogła wydobyć z siebie nawet cichego, stłumionego łkania.
Dookoła panował gęsty półmrok i ze wszystkich stron do uszu dziewczyny dochodziły dźwięki, jakich nigdy dotąd nie słyszała. Oprócz chlupotu wody, rozbrzmiewały rozmaite parsknięcia, skowyty, pojedyncze kwiknięcia i syki, warczenie i bulgoty. Wszystko to tworzyło bezładną kakofonię, która tylko potęgowała lęk Anny, uświadamiając ją, iż tutaj w Międzyświeciu można się spodziewać dosłownie wszystkiego.
– O nie! Ratunku! Pomocy! – wrzasnęła, gdy podpłynął do niej oślizgły, podłóżny stwór, pokryty lepką, brązową błoną. Zamiast kończyn, z jego tułowia wyrastały pary długich, wąskich, kolczastych macek, po kilka z każdej strony. Anna słyszała, jak owa odrażająca istota z pluskiem porusza nimi w wodzie i widziała, jak dwie pary tych wstrętnych macek poczęły się chciwie wyciągać w jej stronę. Pisnęła przeraźliwie i chciała uciekać, lecz bała się poruszyć, gdyż macki zdawały się być bardzo blisko niej. Woda natomiast ciągle pchała ją w dół i choćby Anna chciała wytężyć wszystkie swoje siły, to i tak nie mogłaby tego powstrzymać.
– Niech to już sobie pójdzie! Ja się boję! Ja nie chcę! Chcę do Argyrisa, do Mavzidy, do mojej mamusi, do Nayliyi i Derin… Pomocy! Aaaaaaa! – pisnęła raz jeszcze, gdy potwór kłapnął swoją macką prosto w jej ramię.
Anna nie była w stanie powstrzymać pędu wody, która ciągnęła ją w dół długim kominem, w którym siła ciążenia zdawała się być zupełnie nieodzowna. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko skulić się, podciągając kolana pod klatkę piersiową i oplótłszy się ciasno ramionami, opadała coraz głębiej i głębiej. Jej młodziótkie serce rozpaczliwie tłókło się w piersi, niczym szamoczący się, malótki ptaszek schwytany przez kłósownika. Anna czekała w napięciu, aż komin wodny się skończy, a stopy napotkają na twarde, albo i miękkie dno. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Za to oślizgły, błoniasty potwór zupełnie zniknął z jej pola widzenia. Najwidoczniej wypadł z wodnego komina, którym opadała. Wówczas poczuła ulgę, spostrzegłwszy, iż zyskała choć krótką chwilę wytchnienia, lecz niestety nie na długo.
– Krkrkrrkrkrr! – dało się słyszeć gdzieś z oddali.
– Co to?! O nie! Nieeee! Pomocy! – zawołała, mając nadzieję, że ktoś ulituje się nad nią i zechce chociaż odsunąć od niej to straszliwe niebezpieczeństwo.
Odgłos, który tak przeraził Annę pochodził od istoty składającej się z pięciu pokrytych brunatnymi igiełkami kul, z których cztery mniejsze stanowiły osobliwy rodzaj odnóży (po dwie z każdej strony), natomiast ta piąta (największa, ponad tymi czterema) – była to głowa połączona z tułowiem. Z paszczy wystawały rzędy czarnych, stożkowatych kłów. Potwór umiał swobodnie nimi poruszać, wwiercająs się w ciało swej ofiary. Gdy mętne, szare ślepia napotkały pełen przerażenia wzrok Anny, wówczas wszystkie kły zwróciły się spiczastą częścią w jej stronę, jak gdyby żyły własnym życiem i gotowe były wbić się w jej drżące ze strachu ciało.
– Krrrrkrrkrkrrkr!
Było już coraz bliżej, więc Annie groziło coraz większe niebezpieczeństwo ze strony drapieżnej i najwyraźniej oszalałej z głodu bestii.
– Nieeeee! Zostaw mnie! Nie! Nie! nieeee!
– Krkrkrrrrkrkkrkkkkrrrrr! – wydawszy z siebie całą serię dzikich odgłosów, potwór o stożkowatych kłach ruszył z rozwartą paszczą prosto na Annę, która desperacko rzuciła się na oślep do ucieczki. Szamotała się bezradnie, machając rękami i nogami, ale i tak nie płynęła dostatecznie szybko, by umknąć wygłodniałemu potworowi, który raptownie dopadł ją i w tej samej chwili poczuła na swojej skórze ostre końce kłów. To ugryzienie wywołało ból tak silny, iż Anna przez dobrą chwilę nie czuła tej części ręki, w którą wbiły się ostre zębiska potwora. Ze wszystkich sił próbowała się wyrwać, lecz niestety na próżno. Rozdzierające krzyki, jakie zaczęła z siebie wydawać, natychmiast przykuły uwagę kilku następnych istot, które jedna po drugiej podpływały i przyglądały się jej. Ponadto sprawiały takie wrażenie, jak gdyby usiłowały wyczuć od dziewczyny coś, co nie jest osiągalne dla ludzkich zmysłów. To siła rzuconego na Annę przekleństwa tak je przyciągała.
Jedna z tych dziwnych postaci wyglądała jak porośnięty szorstkimi, szaro-zielonymi włosami człekokształtny stwór, z rybim ogonem w miejscu, gdzie kończą się plecy, a tam, gdzie powinny być ludzkie stopy, sterczały grube, spiczaste pazury. Natomiast palce u kończyn górnych zakończone były ostrymi jak brzytwy szponami, służącymi zapewne do rozszarpywania zdobyczy. Pysk nieco podobny do psiego dopełniały wyłupiaste, żółte oczy i kulkowaty nos.
Annie nie spodobało się to, iż ten dziwaczny stwór patrzy na nią tak, jakby zastanawiał się czy jest jadalna, czy też nie, więc nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, znów zaczęła uciekać, krzycząc w niebogłosy.
Nowo przybyła istota sprawiała wrażenie, jakby zachowanie dziewczyny wyraźnie ją zaintrygowało. Bestia podpłynęła nieco bliżej, lecz w przeciwieństwie do wcześniej spotkanych przez Annę dziwacznych stworzeń, w jej ruchach dało się zauważyć swego rodzaju namysł, świadczący o rozwiniętej (dość dobrze jak na taką pokrakę) inteligencji.
– Puść ją! – zaskrzeczał gniewnie człekokształtny stwór, zwracając się w stronę gryzącego Annę potwora. – Muszę się przyjrzeć tej dziwnej istocie, bo zdaje mi się, że czuję od niej jakąś niezwykłą moc.
Chwycił zdrętwiałą od ugryzienia rękę Anny w swoje szpony (bynajmniej nie zrobił tego delikatnie) i odciągnął ją od atakującej bestii, która nie chciała wcale odpuścić. Wobec tego człekokształtny stwór zaczął go gryźć. To zmusiło okrągłego do ataku, a co za tym idzie do puszczenia Anny, która na tę chwilę stała się jego ofiarą.
– Krrrkrrkkrrrkkkkrr! – okrągłemu najwyraźniej nie było w smak to, iż ktoś wyrywa mu jego zdobycz.
– Zostaw tę istotę! Ona jest moja! – skrzeczał człekokształtny.
W odpowiedzi okrągły wycharchotał właściwe sobie zgrzytliwe dźwięki, jakby chciał dać do zrozumienia przeciwnikowi, iż to właśnie on – okrągły był pierwszy i do niego należy schwytana zdobycz. Wówczas człekokształtny wytężył wszystkie siły i zatopił swe szpony w cielsku rywala, z którego wytrysnęła wodnista, brązowa ciecz o wstrętnym zapachu, po czym potwór już tylko dryfował bez życia po Międzyświeciu.
– Już po nim. – odezwał się człekokształtny i już zaczął przymierzać się do rozszarpania martwego cielska, gdy spostrzegł, iż Anna oddala się z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą było pole bitwy, więc postanowił zrezygnować ze swej uczty i jego zainteresowanie Anną znowu wzrosło.
– Ej! Stój! Zaczekaj! – zawołał, podpływając do niej i chwytając ją w pół, na co Anna pisnęła i skuliła się.
– Nie! Nie! Nic mi nie rób! Póść! Zostaw! Aaaaaa!
– No i czego ty tak piszczysz?
– Bbbbo… Bbbo… Bo się boję! – ze strachu wypowiadanie słów przychodziło Annie z wielkim trudem.
– Wszystkie istoty takie jak ty są takie strachliwe?
– Ja… Nie nie nie wiem… Puść!
– Nie teraz. – odparł stwór najwyraźniej zniecierpliwiony zachowaniem Anny.
– Proszę! Proszę! Ja chcę do mojego kochanego Argyrisa, do mojej mamusi, do cioci Mavzidy! Nie chcę być tutaj!
– Skończ już wreszcie! Nie wiem o kim ty w ogóle mówisz. Zresztą nieważne. Zaciekawiłaś mnie.
– Ja? Jak to? Czym? Ja nic nie zrobiłam. Mnie tu wrzucili. Proszę! Puść!
Człekokształtny usiłował nie zwracać uwagi na wydawane przez Annę okrzyki przerażenia. Przez chwilę patrzył na nią w głębokim skupieniu, na jakie było stać istotę nieposiadającą ludzkiego umysłu. Bacznie obserwował dziewczynę, świdrując ją swymi żółtymi oczyma, po czym napiął wszystkie mięśnie i sprawiał wrażenie, jakby całym sobą chciał wyczuć od niej coś pozornie niewyczuwalnego.
– Hmmmm. To jest do prawdy niezwykłe! – zawołał entuzjastycznie człekokształtny. – Jesteś tak słabą i strachliwą istotą, a wyczuwam od ciebie bardzo potężną moc! Ciekaw jestem, jak to możliwe. Powiedz mi, skąd ta moc się w tobie wzięła.
Anna spojrzała na niego z zakłopotaniem. Jeśli nawet chciała mu odpowiedzieć, to i tak bardzo trudno jej było pozbierać strzępki myśli. I choć miały one ze sobą logiczny związek, to jednak jej prosty umysł nie mógł go odnaleźć, nie mówiąc już o ubraniu tych myśli w słowa.
– No mów! Co to jest za moc?
– Ale ja… Ja nie wiem!
– Ktoś rzucił na ciebie jakiś urok? No powiedz wreszcie!
– To jest… pieśń… Zła pieśń. Ja nie chciałam i Eskandar… Eskandar…
– Jaka pieśń? Jaki Eskandar? Mówże wreszcie jak należy, bo nic z tego nie rozumiem.
Odpowiedziała mu cisza.
– Ty mnie słyszysz, czy nie? Odpowiadaj. To znaczy, że wszystkie istoty podobne do ciebie są tak samo głupie i słabe?
Ale Anna już tego pytania nie usłyszała. Wspomnienie znów powróciło do niej z nową siłą. Za każdym razem, gdy powracało, było tak samo żywe i wyraziste. Oczyma wyobraźni zobaczyła młodego pieśniarza ubranego w długi, czarny płaszcz, na którym białymi nićmi wyszyty był makabryczny wzór, przedstawiający plątaninę ludzkich kości. Słyszała szelest grubej, ciężkiej tkaniny, gdy do niej podchodził. Pamiętała także, iż za wszelką cenę chciała od niego uciec, lecz on wtedy ją dopadł, trzymał w żelaznym, prawie morderczym chwycie i pełnym nienawiści, a za razem tryumfu, śpiewał tę straszliwą pieśń. Była to pieśń, która raz na zawsze przesądziła o jej życiu.
Nie licząc już na jaką kolwiek reakcję ze strony Anny, człekokształtny stwór popłynął gdzieś w dal z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Co prawda mógłby wykorzystać niemoc, w jakiej się znalazła i urządzić sobie z dziewczyny ucztę, lecz bijąca od niej moc złej pieśńi sprawiła, iż bał się ją tknąć.
Spostrzegłszy, iż jest zupełnie sama w bezdennej otchłani, Anna zaniosła się spazmatycznym szlochem. Czuła się pozostawiona nawet przez tę dziwną, człekokształtną istotę, która nie raczyła podjąć żadnej próby, by jej pomóc. Anna była całkowicie zdezorientowana i wstrząśnięta parszywą sytuacją, w jakiej się znalazła.
Okrągła bestia ugryzła ją w rękę tak mocno, iż wciąż miała wrażenie, jak gdyby w jej ciało wbijały się ostre, stożkowate kły. Czuła tak potworny ból, iż nie miała siły, by płynąć, więc pionowo unosiła się na wodzie. Trzęsła się ze strachu, a nie z zimna, gdyż woda w tym miejscu była zaskakująco ciepła. Nie wiedziała dokąd płynie. Pragnęła natomiast znaleźć się jak najdalej od tych wiecznie nienasyconych drapieżników, którzy spoglądali na nią jak na swój pokarm. To spojrzenie wprawiało ją w lęk przed utratą życia, które i tak było w tej chwili bardzo zagrożone. Nie było bowiem przy niej nikogo, kto mógłby ją uchronić, ukryć przed tymi złymi stworzeniami, pocieszyć i utulić, a tego wszystkiego Anna potrzebowała teraz niemal tak silnie, jak powietrza. Nie umiała żyć będąc sama jak palec, a zwłaszcza, gdy ze wszystkich stron otaczała ją woda, a na jej życie czyhały wygłodniałe bestie. Czasem dryfowała, a czasem też płynęła powolnymi, niezdarnymi ruchami, unoszona przez mętną wodę i popłakiwała cichutko. Szlochając, powtarzała imiona swoich najbliższych, jakby w ten sposób chciała ich wszystkich przywołać, mając nadzieję, iż usłyszą i zaraz przybędą.
– Argyris! Argyris!
Odpowiadała jej cisza.
– Mamusiu!
I znów to samo.
– Nayliya! Derin!!
Zagubiona, biedna dziewczyna na próżno szukała oparcia, a ponadto dławił ją niepokój o swoich najbliższych i narastająca niepewność, czy jeszcze kiedykolwiek ich zobaczy. Przede wszystkim wspomnienie chwili, w której podstępne syreny ze Świata za Błyskawicą zepchnęły wszystkich w tę czarną, niekończącą się otchłań nie dawało jej spokoju. Anna była tak przepełniona strachem i tęsknotą, iż nie szczędziła łez. To przynosiło jej ulgę w cierpieniu. Płakała więc gorzkimi, żewnymi łzami i nie mogła przestać. Miała cichą nadzieję, iż ktoś z najbliższych usłyszy jej lament, przepływając obok. Los pozostawał jednak nieubłagany. Jedynym towarzystwem, na jakie Anna mogła w tej chwili liczyć, były małe, pokraczne stworzenia, które przyglądały się jej ze zdziwieniem i wydawały z siebie rozmaite dźwięki. Coniektóre, mające w sobie coś ze zwierząt, a równocześnie z roślin, podpływały nieco bliżej, lecz ich dotyk był tak nieprzyjemny, iż Anna wzdrygała się z obrzydzeniem i odganiała je swymi drobnymi dłońmi.
Wtem poczuła pod stopami miękki i lepki grunt, w nozdrza uderzył jej zapach wanilii z nutką karmelu, co było dziwne jak na miejsce pełne wody, dziwacznych istot i roślin. Potem zaczęła się zapadać w jakiejś bezkształtnej masie o gęstej konsystencji i kremowym kolorze.
– Aaaaaa! Co to? Nie! Nieee! Ratunku!
– Spokojnie. – owa masa przemówiła miłym, lecz nieco przeciągłym, męskim głosem. Wprawiło to dziewczynę w jeszcze większe przerażenie, bowiem zupełnie się tego nie spodziewała. – Nic złego ci nie zrobię, maleńka.
– Na na na pewno? – wyksztusiła lękliwie Anna.
– Ależ oczywiście. Jakże mógłbym wyrządzić krzywdę takiej ślicznej, niewinnej dziewczynie.
– Ale… A kim ty jesteś? – spytała Anna bardzo nieśmiało.
– Jestem Esselmin. – odparła nieznajoma istota, wciągając Annę jeszcze głębiej w kremową masę, na co Anna ponownie zareagowała przenikliwym piskiem. Tutaj zapach wanilii i karmelu stał się jeszcze bardziej intensywny, niż na zewnątrz.
– Nie bój się, moja ślicznióteńka. Za chwilę będziesz mogła sobie odpocząć i będzie ci bardzo cieplutko. Powiedz mi tylko, jak ci na imię.
– Ja… Jestem Anna. A co to jest?
– Co masz na myśli, moja słodziótka?
– To, co tak mnie wciąga.
– Ach, to tylko ja. – odparł Esselmin, a w jego głosie pobrzmiewało swego rodzaju rozanielenie.
– Jak to ty? Naprawdę? Proszę, nie rób tego! Ja nic złego nie zrobiłam.
Zaraz potem Anna była już całkowicie pogrążona w tej miękkiej masie, którą istotnie był sam Esselmin. Spostrzegła jednak, iż nie jest zupełnie sama, bowiem obok niej leżał na wznak niezbyt wysoki, szczupły mężczyzna o czarnych oczach, takich samych, puszystych włosach i przymilnym uśmiechu.
– A kim ty jesteś? – zwróciła się do niego. – Masz taki miły uśmiech.
– To też jestem Ja – Esselmin. – odpowiedział tym samym, przeciągłym głosem, którym wcześniej przedstawiała się Annie pachnąca wanilią masa.
– To wy macie tak samo na imię? – spytała zaciekawiona, jak dziecko, które poznaje bajkowy świat.
– Ależ skąd, ślicznotko. Nie ma tu nikogo prócz mnie. Jestem Esselminem, czyli taką istotą, która potrafi się zmieniać i rozszczepiać. Mogę być dwiema postaciami na raz, albo też takim miejscem jak to, w którym teraz jesteś. Powiedz, maleńka, czy to nie wspaniałe?
– Ale chyba tak się nie da.
– Oczywiście, że się da, mój skarbie. – mężczyzna w Esselminie znów bardzo przymilnie się uśmiechnął. – Zresztą Spójrz, ślicznotko. Zaraz ci to pokażę.
I tak też zrobił. Wówczas oczom Anny ukazał się dziwny widok, jakiego nigdy dotąd nie ujrzała. Leżący obok niej mężczyzna najpierw stał się miękki aż do tego stopnia, iż całkowicie upodobnił się do otaczającej ich kremowej masy. Potem rozległ się bulgot, jak gdyby ktoś gotował coś gęstego na ogniu, a na koniec prócz mężczyzny, z którym rozmawiała, dziewczyna zobaczyła obok siebie niemowlę.
– Ojej! Skąd się wzięło to maleństwo? Jakie śliczne! – zawołała, uśmiechając się.
– To też jestem ja, moja złociótka. – odpowiedziało jej tryumfalnie dziecko, , lecz o dziwo męskim głosem. Wprawiło to Annę w osłupienie. Spostrzegłszy to, esselmin postanowił naprawić swój błąd. – Ojej, przepraszam cię! Zapomniałem zmienić także głosu. – tym razem zabrzmiał już jak dziecko z tą różnicą, iż wszystkie słowa wypowiadał bardzo wyraźnie.
– Będziesz się opiekował tym malutkim? – spytała a nna, próbując zrozumieć wszystko po swojemu.
– Nie będę musiał. – odparł mężczyzna tym razem już we właściwy sposób. – Wystarczy, że zmienię to dziecko w kogoś innego. Hmm. Jakbyś chciała, to mogłabyś spróbować opisać mi kogoś, kogo znasz, a ja mógłbym się w niego zmienić. Tylko nie może to być ani kobieta, ani dziewczynka.
– Czyli, jak się zmienisz w Argyrisa, to on tutaj będzie naprawdę?
– Nie. To nadal będę ja Esselmin, tylko po prostu będę wyglądał jak… – zawahał się.
– Jak Argyris. – podsunęła Anna. Wypowiedzenie tego najdroższego jej sercu imienia wywołało w niej smutek, który nagle zagościł na jej twarzy.
Nie uszło to uwadze jej rozmówcy, toteż zapytał:
– A cóż to się stało, że tak posmutniałaś, moja maleńka? Któż to taki ten Argyris?
– To mój kochany mąż. Jest gdzieś tu… Pływa. Nie wiem gdzie. Też go wrzucili. Te syreny były najpierw takie miłe, a potem się zezłościły i…
– Nic nie mów, śliczniótka. – mężczyzna Esselmin objął ją uspokajająco. Jego skóra była zaskakująco gładka.
Dziecko na powrót złączyło się z pierwotną postacią Esselmina.
– W takim razie teraz zostaniesz u mnie. Tak będzie dla ciebie najlepiej.
– Ale ja naprawdę chcę wrócić na ziemię. – powiedziała, czując ucisk w gardle, zwiastujący nowy przypływ łez.
– Wystarczy, że jesteś tutaj we mnie, ślicznotko. Tu żadna krzywda ci się nie stanie. Leż sobie spokojnie. U mnie odpoczniesz. I już na zawsze będziesz moja. Tylko moja! I już nigdy nie wrócisz na ziemię!
– Ale… Ale… Nieee! – Anna zaczęła płakać. – Ja chcę do Argyrisa! Nie chcę tu być! Nie chcę!
– Ćśśśś. – szeptał, głaszcząc ją po głowie. – Ćśśśś. Moja maleńka. Nikomu już ciebie nie oddam. Już zawsze będziesz ze mną! Zapomnisz o tym złym, podłym i okrutnym świecie! Pozbędziesz się wszystkiego, co jest związane z tym światem! zrobię wszystko, co w mojej mocy, byś nigdy już nie czuła bólu. Taka niewinna istotka, jak ty nie powinna czuć bólu, bo to jest niegodziwe. Stworzyłem więc dla ciebie takie miejsce, w którym zawsze będziesz się czuła dobrze i tu na pewno będziesz szczęśliwa. Obiecuję ci to, moja śliczniuteńka.
– Ale ja chcę stąd wyjść i wrócic do Argyrisa i mojej mamusi. I do Mavzidy, do Nayliyi i Derin.
– Sprawię, żebyś Nawet nie musiała za nimi tęsknić.
– Ale tak się nie da. Proszę zabierz mnie do nich!
Anna wpatrywała się w Esselmina z wyraźnym zdziwieniem i zakłopotaniem. Wytężyła wszystkie siły swego umysłu, próbując zrozumieć ów dziwny potok słów, jakim uraczył ją leżący obok niej mężczyzna, lecz niestety na próżno. Czuła się zagubiona, gdyż Esselmin sprawiał wrażenie, iż ma wobec niej dobre zamiary. Jednak tęsknota okazała się silniejsza, niż najmilsze nawet pocieszenia.
– Nigdy nie przestanę za nimi tęsknić, Esselmin. – powiedziała cichutko.
– Ależ nawet się nie spostrzeżesz, kiedy to się stanie. – zaprzeczył, znów głaszcząc Annę po głowie.
– Proszę cię, nie mów tak! To takie smutne. – głos się jej załamał.
– Och, ja nie pozwolę, żeby taka kochana śliczna dziewczyna przeżywała takie cierpienie. – rzekł mężczyzna-Esselmin, lecz Anna nie odpowiedziała już nic.
Pragnęła jedynie choć przez chwilę poczuć się bezpieczna, więc nawet nie protestowała, gdy Esselmin ją obejmował. Nie była nawet aż tak bardzo przerażona jego słowami, gdyż w owej chwili nie miało to znaczenia. Była już tak wyczerpana ciągłą ucieczką, krzykiem, płaczem i powracającymi wspomnieniami, które odbierały jej przytomność umysłu, iż zupełnie opadła z sił. Chciała tylko poczuć czyjąś bliskość, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa i spokój, więc poddała się pieszczotom Esselmina. Rozluźniła napięte jak dotąd mięśnie, przymknęła oczy i powiedziała.
– Oni nie byli tacy mili, jak ty.
– Oni, czyli kto, maleńka?
– No… Jeden był taki długi i brązowy, drugi, taki kulkowaty z wystającymi zębami i jeszcze taki z pazurami.
– Zrobili ci coś złego?
– Gonili mnie i ten z wystającymi zębami mnie ugryzł… O tu! – to mówiąc, Anna wskazała na mocno zaczerwienioną ranę z wyraźnie odciśniętym, stożkowatym kłem potwora. – I ten długi mnie ukuł.
– Ojej! – zmartwił się Esselmin. – Bardzo cię boli?
– Tak. Szczypie mnie mocno.
– Ach, moje małe biedactwo! Odtąd już nigdy nie będziesz czuła bólu.
– Naprawdę? Nic już mnie nie będzie bolało? Ojej! Wspaniale! Esselmin, jesteś kochany!
– Ach, jak się cieszę, że mi zaufałaś! To znaczy, że nawet, jeśli troszeczkę ciebie wchłonę, to nie będziesz się bała, prawda?
– Co zrobisz, Esselmin? – spytała Anna głosem, wyrażającym zdziwienie pomieszane z lękiem.
– Zabiorę cię do takiego ślicznego i miłego miejsca, gdzie zawsze będzie bezpiecznie i przytulnie, ale teraz po prostu się prześpij i odpocznij, ślicznotko.
– Ale nie chcę, byś mnie gdzieś zabierał. Ani… Ani… Ani wchłaniał. Chcę wrócić na ziemię.
– Ćśśśś. – śpij moja maleńka. Jak się obudzisz, to będzie już wszystko dobrze.
– Proszę, Esselmin. Pomóż mi. – wyszeptała, czując, iż coraz trudniej przychodzi jej walka z sennością. Minęło zaledwie parę chwil, gdy zmęczenie posłało ją prosto w objęcia Morfeusza. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo potrzebowała snu.
Obudziwszy się, Anna doznała bardzo dziwnego uczucia. W pierwszej chwili myślała nawet, iż to tylko sen. A jednak się myliła. Zewsząd rozlegał się bulgotliwy dźwięk. Gęsta, kremowa masa, w której leżała, napierała na nią ze wszystkich stron, wsysając się w jej skórę.
– Aaaauu! Co to? Co się dzieje? – spytała Anna. Jej pełen spokoju i ufności uśmiech ustąpił miejsca przerażeniu.
– Właśnie sprawiam, moja słodziótka, że stajesz się częścią mnie. – to rzekłszy, Esselmin roześmiał się przeciągle. Jego oczy rozbłysły, jak gdyby nagle doznał ekstazy.
– Aaaaauu! Esselmin! Nieeee! To boli! Proszę! Przestań! Aaauuu!
– Ćśśśśś. Malótka moja. Ćśśśśś. – mężczyzna tkwiący z Anną wewnątrz masy objął ją tym razem dużo mocniej i jak gdyby bardziej namiętnie, niż dotychczas.
– Argyris! Argyris! Ratuj mnie! Proszę cię, raaaatuuuuj! Tu jestem!
– No już. Cihutko, moja maleńka. Nie skrzywdzę cię. Nigdy nawet przez myśl mi to nie przeszło. Chcę tylko, byś znalazła się w świecie, w którym nie będziesz już taka zagubiona i lęk odejdzie od ciebie na zawsze. Na zawsze! – znów się roześmiał, tym razem szczerząc zęby.
– Czemu się tak śmiejesz? Co ja takiego zrobiłam? – spytała drżącym głosem.
– Ależ ja się nie śmieję z ciebie, tylko po prostu się cieszę, że ciebie znalazłem, Anna.
– Puść mnie! Ja nie chcę tego… Proszę cię, Esselmin! Zaprowadź mnie do Argyrisa!
– Ćśśśś. Jeszcze tylko chwileczkę wytrzymaj, maleńka. Później już nie będziesz cierpiała. Zapomnisz, co to ból i cierpienie. Ćśśśś.
– Ale już tak nie rób! To boli! – wykrzyknęła, znów czując, jak kremowa masa wsysa się w jej ciało. – Aaaa! Esselmin! Puść! Puść! Puść!
Anna rozpaczliwie usiłowała odepchnąć od siebie mężczyznę, który przywarł do niej tak samo mocno, jak owa część Esselmina, w której oboje się znajdowali. Poczuła się osaczona i skrępowana tym dotykiem. Jego ciało natomiast zrobiło się dziwnie miękkie. Ponadto zapach wanilii zaczął przyprawiać Annę o zawroty głowy.
– Ach nie! Nie, moja maleńka! – zawołał podekscytowany Esselmin. – Teraz to już na pewno cię nie wypuszczę! Zostaniesz u mnie, we mnie na zawsze! Na zawsze! Uciekniesz od tego podłego świata, który jest na zewnątrz! Tym samym przyczynisz się do tego, iż stanie się on mniej rzeczywisty, niż ten, który ja tworzę! Im więcej będę miał u siebie takich niewinnych, ślicznych istotek, tym mój świat będzie się stawał coraz bardziej rzeczywisty! Przestanie być tylko iluzją! To ten świat na zewnątrz się nią stanie! O tak! Taaaaaak!
Istotnie, takimi właśnie motywami kierował się Esselmin. Odkąd został ukarany poprzez zesłanie do Międzyświecia za zbytnią ingerencję w życie ludzi, nie zważając nawet na to, iż jest wygnańcem, zaczął z niezachwianą determinacją realizować swoją ziemską, ustanowioną przez siebie misję. Miała ona na celu urzeczywistnienie tworzonego przez siebie świata iluzji. Jednak żeby to osiągnąć, musiał wchłonąć w siebie wiele niewinnych i bezbronnych, w większości ludzkich istot.
– Marzę o tym, – ciągnął dalej Esselmin, a jego podniecenie zaczynało już sięgać zenitu. -by w Międzyświeciu udało mi się utworzyć mój własny świat – Świat Esselmina, będący na takich samych prawach, jak na przykład Ziemia. I ty, moja maleńka właśnie teraz mi w tym pomagasz. Kropla drąży skałę, nie prawdasz? Ach, jakie to jest niesamowite!!!
jego głos stał się teraz jeszcze bardziej przeciągły i pełen podniecenia. Jednak Anna już przestała go słyszeć. Jej umysł znów poszybował hen daleko i skrył się pod czarną kurtynę, jaką rozpościerała nad nią "Pieśń ukrytych myśli".
Sam Esselmin tak się zapamiętał w swych upajających go wizjach, iż zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co go czeka. I oto, co się stało:
– No! Mam cię, ty wstrętna szkarado! Mam cię! Maaaam! – rozległ się dość niski i lekko skrzekliwy kobiecy głos. Należał on do rozłożystego drzewa o porośniętym glonami pniu w kolorze zgniłej zieleni.
Drzewo to rosło w dzikiej dżungli, pływającej po międzyświeciu. Żyło w niej także wiele innych roślin i zwierząt przystosowanych do życia w wodzie. I choć owa dżungla przez cały czas przenosiła się z miejsca na miejsce, to jednak stworzyło się w niej odrębne środowisko.
– Ależ dzisiaj będę miała ucztę! No! To mi się podoba! A masz za swoje, Esselminie!
Roślina rozpostarła swoje (trzy razy grubsze, niż u przeciętnego drzewa) gałęzie i rozcapierzywszy liście, pochwyciła zapamiętałego w swym słowotoku Esselmina. A nie były to byle jakie liście. Na każdej gałęzi bowiem znajdowało się po kilka ich par. Przypominały one otwory gębowe, w których rolę kłów pełniły ostre, wyrastające z liści kolce.
Esselmin zdał sobie wówczas sprawę, iż grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, toteż zaczął się rozszczepiać na wiele części, by drapieżna roślina nie pożarła go całego. Ze wszystkich sił walczył o to, by zachować tę część siebie, w której leżała Anna.
– Masz w sobie zbyt wiele tego mdlącego, słodkiego smaku, ale lepsze to, niż nic. – powiedziała roślina, po czym zamachnęła się i schwytała kolejne trzy części.
Już chciała zanurzyć swoje kły w gęstej masie, gdy poczuła, iż wewnątrz coś się porusza. Widocznie Anna rzucała się ze strachu, nękana mrocznymi widziadłami.
– Co to ma znaczyć, Esselmin? Czyżbyś wchłonął jakąś istotę?
– Nieważne. Jeśli tak bardzo chce ci się żreć, to żryj sobie te części, bo nic mi się przez to nie stanie. Mogę się rozszczepiać w nieskończoność! Tylko tej jednej mi nie ruszaj! – gdyby Esselmin w swojej pierwotnej postaci miał zęby, to wysyczałby przez nie to ostatnie zdanie.
– A to dlaczego? – roślina zaśmiała się złowieszczo.
– Co to jest za istota? – z pływającej dżungli rozległ się nieziemsko niski, dudniący głos. Dochodził on z leżącego pośród wysokiej trawy, olbrzymiego kamienia. Ten sam głos zwrócił się do pochłoniętej polowaniem rośliny:
– Zabierz mu ją, Issingeil.
– Nie! Zostaw ją! Ty wszystkożerna bestio! Nie masz prawa mi jej zabrać! – krzyczał Esselmin-mężczyzna. – Anna nie może wrócić do tego parszywego świata. Jest na to zbyt niewinna i dobra! A może po prostu chcesz ją pożreć, jak wszystko, co wpadnie ci pomiędzy te twoje badyle?
– Ależ skąd?! Czy ci rozum odjęło? Miałabym pożreć taką biedną istotę? To na ciebie, Esselminie mam chrapkę. A zresztą pokaż mi to stworzenie!
– Ani mi się śni! Nigdy!!
– Kargas ma rację. Sama ją sobie wezmę! – i tak też roślina zrobiła.
Zanim Esselmin zdążył znów się rozszczepić i uciec, Issingeil wyciągnęła swą gałąź, niczym długą i cienką, lecz bardzo mocną szyję i chwyciła w swe liściaste szczęki część kremowej masy z tkwiącą w niej Anną. Nie mogła jednak od razu (jak to zwykle robiła) zatopić w Esselminie swych kłów, gdyż mogłaby wtedy rozszarpać uwięzioną w nim biedną dziewczynę.
– Oddaj mi ją, ty bestio! – nakazał Esselmin. – Natychmiast!
– Niedoczekanie twoje! – zaskrzeczała z zapałem Issingeil. – A niech ci się odechce wchłaniania niewinnych istot! Ty mnie jeszcze popamiętasz! – to rzekłszy, Issingeil przystąpiła z rozkoszą do upragnionej uczty. Raz za razem wyciągała w górę swe długie gałęzie, zamaszystym ruchem rozchylała liście, niczym szczęki, łapała w nie części rozszczepionego Esselmina, po czym rozdzierała jego miękką, gęstą masę. Na początku jadła bardzo łapczywie, potem zaś delektowała się każdym następnym kawałkiem, jedząc jak gdyby z namaszczeniem. Przez cały ten czas wykrzywiała liścio-szczęki w drapieżnym, budzącym przerażenie nawet u Esselmina uśmiechu.
– Ciekawa jestem, jak dużo będę mogła jeszcze ciebie zjeść. – zastanawiała się Issingeil. – Szkoda, że nie jesteś jednak bardziej mięsny. Trochę mi za słodko, ale cóż. Przynajmniej najjem się do syta.
– Jak dla mnie, to możesz go zeżreć, Issingeil. – zadudnił wcześniej nazwany Kargasem głos z kamienia. – Jego jest wszędzie pełno i wchłania ludzkie istoty, jak tylko gdzieś je wypatrzy.
Usłyszawszy to, Esselmin znowu zaczął się rozszczepiać i oddzielone części uciekały przed śmiercionośnymi szczękami Issingeil z godną podziwu prędkością, zapewne osiągniętą dzięki strachowi przed całkowitym osłabieniem swojej mocy. Chwilę póśniej Esselmin na dobre opuścił pływającą dżunglę.
Issingeil najdelikatniej, jak tylko umiała, wyciągnęła nieprzytomną Annę ze złapanej przed chwilą części esselmina, z którą od razu się rozprawiła. Ujęła ją w dwa ogromne liście, po czym umieściła ją w swej dziupli drzewnej.
– Kargas, ty miałeś więcej styczności z ludźmi, niż ja. Spójrz, co się z nią dzieje? Ona w ogóle się nie rusza.
– Ludzie tak czasem mają. W ogóle to bardzo słabe istoty. – stwierdził Kargas. – Niedość, że silniejsi od nich potrafią bez trudu ich zabijać, to jeszcze ludzie zabijają się wzajemnie. No i uszą pić jakieś eliksiry, żeby nie umrzeć. A jeśli nie mają mocy, to nie umieją się bronić przed silniejszymi od nich wrogami.
– To nie dobrze. – podjęła Issingeil. – Powiedziałabym nawet, iż jest to przykre. Spójrz zresztą na nią, Kargas. Przecie ona wygląda prawie, jak nieżywa. Nie rusza się i jest taka bezwładna.
– To prawda. – zgodził się, po czym dodał. – Czuję od niej jakąś parszywą moc. Ale ta moc nie jest jej. To pewnie jakiś bydlak czymś w nią ugodził.
– Tylko czym? – zastanawiała się Issingeil. – Powiem ci, Kargas, że ja też coś od niej czuję. Aż mnie pali w środku! Aaauu!
– Issingeil! – wykrzyknął nagle Kargas, a jego głos zabrzmiał w dżungli jak huk piorunu. – Ona ma "siłę pieśni"!!!!
– Naprawdę? – Issingeil wyglądała na zdziwioną. – To jest ta moc, która umożliwia pieśniarzom posługiwanie się tymi zaklęciami, o których mi opowiadałeś?
– Tak. – odparł.
– Przecie ona wygląda tak niepozornie, jest taka krucha…
– No i co z tego. – Kargas sprawiał wrażenie, jakby uwaga Issingeil nie przypadła mu zbytnio do gustu. – Niech sobie będzie nawet jeszcze mniejsza i słabsza, ale nie rozumiesz, że ma "siłę pieśni"?
– Dobrze, może i masz rację. – zgodziła się. – Nie obcowałam zbyt często z tą mocą, więc aż tak jej nie znam. Chodzi o to, iż wygląda mi na istotę zbyt słabą, żeby mogła posiadać jakąkolwiek moc.
– Ale ją ma! – zawołał coraz bardziej podekscytowany Kargas. – Czuję ją! Czuję! Teraz już wiem na pewno!
– Co… Co? Co się dzieje? – spytała oszołomiona Anna, która właśnie się ocknęła. – Gdzie ja jestem? Gdzie Esselmin?
Rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w miejscu, które przypominało dżunglę, lecz wszystko wokół otoczone było wodą z Międzyświecia. Rosło tu dużo różnobarwnych drzew, z których dochodziły dziwaczne piski i szum, nieco różniący się od tego, który można usłyszeć w lesie. Z gleby wyrastały także długie, wijące się rośliny, które poruszały się niczym pełzające węże.
Zwierzęta natomiast nie były pokryte sierścią. Musiały bowiem przystosować się do życia w wodzie, toteż porastały je łuski, drobne igiełki, a także coś, co wyglądem i kolorem przypominało trawę.
– Pytasz o Esselmina, tak?
Anna skinęła potakująco głową.
Rozprawiłam się z nim, kruszyno. – odparła Issingeil z promiennym uśmiechem. – Ten potwór chciał ciebie wchłonąć, biedactwo moje.
– A kim ty jesteś?
– Jestem Issingeil.
– Śliczne imię. Issingeil. – Anna uśmiechnęła się, choć nie bardzo wiedziała do kogo, gdyż nie dostrzegała w pobliżu żadnej twarzy. – Issingeil, a gdzie ty jesteś? – spytała. – W tej dziupli nikogo nie ma, a przecie ciebie słyszę tak, jakbyś tu była.
– Bo to ja jestem tym drzewem, w którym się znajdujesz, moja droga. Zabrałam cię do mej dziupli, by żadne szkarady cię nie dopadły. A w ogóle, to jak ci na imię?
– Anna.
– Ty jesteś pieśniarką, prawda? – usłyszawszy głos Kargasa Anna aż podskoczyła. Odrobinę się zlękła, iż zupełnie nie spodziewała się, iż usłyszy taki huk.
– Kto to? Kto to jest?
– Jestem Kargas – Łączący z Sargadżaru. – przedstawił się głos z Kamienia. – Istoty z mojego świata uwięziły mnie w Kamieniu i zesłały do Międzyświecia. Gank kurgdżunk sagar kadan kuczur!!!
Anna była szczerze zdumiona. Po raz pierwszy bowiem słyszała obce słowa wypowiadane głosem, przypominającym huk piorunu.
– Issingeil, czemu on tak krzyczał? Co to było?
– Sądzę, moja kruszyno, że nasz Kargas właśnie dał upóst swej złości. Mówił po sargadżarsku.
– Straszny jest ten język. Taki twardy… – stwierdziła Anna.
– Cóż! Zresztą tak jak sam Kargas. – podsumowała Issingeil. yby miała usta, to zapewne by się uśmiechnęła.
– Ojej! – Anna szczerze zmartwiła się, słysząc te słowa. Mimo wszystko instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, by zachowała bezpieczną odległość między sobą, a tą budzącą grozę istotą. – Biedny jesteś, Kargas, że musisz tak się złościć. A czemu oni to zrobili?
– Tylko dlatego, że chciałem się pożywić. – odparł gniewnie.
– Ależ przecie to nic złego. Byłeś głodny. – w taki oto prosty sposób pojmowała wszystko Anna.
– Tak! – ochoczo przyznał Kargas. – teraz też jestem. A ty, Anna masz "siłę pieśni".
– Mam, ale pieśni już nie umiem. – w jej dźwięcznym, delikatnym głosie zabrzmiała nuta nostalgii, jak gdyby mówiła o czymś, co straciła. Istotnie bowiem tak właśnie było.
– Ktoś ugodził w ciebie jakimś złym zaklęciem? – spytała Issingeil. Rozpostarte wcześniej gałęzie miała teraz kurczowo przyciśnięte do pnia, jak gdyby odczuwała ból.
– Tak. To była zła pieśń. Taka straszna, zła… On był taki straszny.
– Kto? – spytali oboje.
– Eskandar. Nie posłuchałam go, to za?śpiewał.
– A co to była za pieśń? – Kargas był wyraźnie zaciekawiony.
– Nie wiem, ale potem cały czas się bałam, krzyczałam i uciekałam przed złymi bestiami. Goniły mnie i chciały zabić.
– A teraz też się tak boisz? – spytała współczująco Issingeil.
– Tak. Czasem jeszcze do mnie przychodzą, ale najczęściej jest Eskandar. – odpowiedziała Anna drżącym głosem.
– Twoja moc jest tak blisko! Czuję ją! Czuję!
Anna zupełnie nie mogła zrozumieć podniecenia, jakie w owej chwili opanowało Kargasa. Patrzyła na niego pytająco.
– Dzięki twojej "Sile pieśni" będziemy mogli oboje wyrwać się z tego piekła.
– Jak? O czym ty mówisz? – Anna nic z tego nie rozumiała.
– Ja zdejmę z ciebie klątwę, a ty uwolnisz mnie z kamienia. – odrzekł Kargas. – Do tego będzie mi potrzebna twoja moc.
– Jak mam ci ją dać, Kargas?
– Po prostu usiądź na tym kamieniu.
Dalsze pytania uniemożliwił jęk, jaki wyrwał się z drzewnych trzewii Issingeil.
– Aaaauuuu! – przycisnęła gałęzie do swego pnia, jak gdyby ból się nasilił. – Ja tego nie wytrzymam! Wciąż pali mnie od środka.
– Co się stało, Issingeil? – spytała zaniepokojona Anna.
– To ta klątwa sprawia jej ból. – odpowiedział jej Kargas.
Issingeil zdawała się być już coraz słabsza, jednak zdołała wykrzesać z siebie jedną prośbę:
– Anna, proszę cię, wyjdź z dziupli. Naprawdę chciałabym ci pomóc, ale jeszcze chwila i to mnie zabije! aauu! Błagam! Pomocy!
Anna była dziewczyną o bardzo dobrym i współczującym sercu, toteż nie trzeba było jej tego dwa razy powtarzać. Jęki boleści Issingeil podziałały na nią natychmiastowo. I choć jej umysł pojmował wszystko bardzo prosto, to w tej chwili zrozumiała, iż opuszczenie przez nią dziupli przyniesie Issingeil ukojenie. Wyszła z dziupli drzewnej na gęsto pokrytą roślinami ziemię. Grunt pod jej stopami był grzązki, więc Anna zapadała się w nim przy każdym ruchu.
– I cóż mam teraz robić, Issingeil? – spytała potulnie.
Zanim zapytana zdążyła jej cokolwiek odpowiedzieć, Anna poczuła, jak coś owija się wokół jej kostek. Pisnęła z przerażenia. Była to długa, wyglądająca jak sznur wodna roślina, która sprawiała wrażenie żywej. Miała zielono-brązowy kolor i choć z wierzchu wydawała się dość gładka, to jednak w środku miała kolce, które wysówała, by pożywić się krwią swej ofiary. W następnej chwili te oto kolce wbiły się w skórę Anny. Syknęła z bólu, zachwiała się i upadła.
– Och! – westchnęła Issingeil również z bólu w dalszym ciągu powodowanego klątwą rzuconą na Annę przez Eskandara. Widocznie promieniowała ona przez ziemie, aż do korzeni drzewa. – Zaraz ciebie z tego wyplączę. – powiedziała. – Po prostu to rozerwę i zjem.
Tak też zrobiła.
– Dziękuję ci, Issingeil! Jesteś kochana. – powiedziała Anna z serdecznym uśmiefem.
Poczuwszy upragnioną wolność, dźwignęła się na nogi, przytrzymójąc się pnia Issingeil, która po wyswobodzeniu dziewczyny rozprawiała się z krwiożerczą rośliną.
– Aauu! Anna! Nie rób tego, Proszę! Niestety nawet twój dotyk sprawia mi ból.
– Ojej! – Anna raptownie posmutniała. – Przepraszam cię! Bardzo cię przepraszam.
– To nie twoja wina. Ach, moje ty biedactwo! – Issingeil również zdawała się być jak gdyby smutniejsza, niż dotychczas.
– Dość tego! – zawołał Kargas władczym tonem. – Issingeil, połóż ją na tym kamieniu, w którym ja jestem.
– Kargas, chyba nie mówisz poważnie, prawda? – Issingeil nie była zachwycona tym pomysłem. – Przecie dobrze wiesz, czym to się skończy.
– Wiem. – odrzekł. – I tak ma być! Tak będzie lepiej i dla ciebie i dla Anny i dla mnie.
– Ale…
– Zrób to natychmiast! – nie ustępował.
– Inaczej wszyscy troje będziemy cierpieć: ja przez niewolę, Anna przez tę parszywą klątwę, a ty przez ból. Skończmy z tym raz na zawsze! Natychmiast!
To poskutkowało. Issingeil ugięła swój pień tak, by móc podnieść z ziemi Annę. Ujęła ją między swe dwie gałęzie i usiłowała wyciągnąć je najdalej, jak tylko umiała. Brakowało zaledwie trzech kroków, by dziewczyna mogła postawić swe stopy na kamieniu.
– Dalej! Dalej! – ponaglał.
– Nie mogę! – Issingeil była bliska paniki. – Jesteś zbyt daleko! Poza tym wciąż czuję ten straszliwy ból!
– Czego wy ode mnie chcecie? Proszę, przestańcie!
W tej sytuacji Anna czuła się bardzo zagubiona. Nie potrafiła zrozumieć zamiarów, jakie żywią wobec niej te dziwne istoty. Z ich obojga Issingeil wydawała się być bardziej godna zaufania. Jej osobliwa łagodność nieco uspokoiła Annę. Nie lubiła tylko, gdy roślina przystępowała do swej „uczty". Widok ten bowiem wprawiał ją w przerażenie. Te wyszczerzone kły na jej liściach, ten drapieżny uśmiech – to było dla Anny coś strasznego. A jeszcze jak między tymi kłami ginęła rozszarpywana nimi jakaś istota… Wszystko jedno jaka. Anna bała się tego potwornego widoku.
A Kargas? Jego nieziemsko huczącego i stanowczego głosu Anna chyba nie zapomni do końca życia. Tak. Nie wzbudzał w niej zaufania, za to uświadamiał ją, iż nie ma z nim żartów. Tak czuła się właśnie w owej chwili. Zupełnie nie wiedziała, czego się po nim spodziewać. Trzęsła się ze strachu przed patową sytuacją, w jakiej się znalazła, a nawet i przed samym Kargasem. Zresztą nie bez powodu.
– Postaw Annę na ziemi, a dalej wejdzie na kamień sama. – polecił nieznoszącym sprzeciwu tonem.
– Ależ, Kargas!!! – Issingeil nie była już w stanie dłużej tego znosić. – Ona została przeklęta! To, cię zniszczy! To co w niej jest! Spójrz, jak mnie to osłabia!
– Issingeil! – dochodzący z kamienia głos stał się jeszcze bardziej natarczywy. – Ja jestem Łączącym!!! Żadna moc mnie nie zabije! Po prostu połączę moją siłę (jaką przez lata nagromadziłem) z siłą Anny. Zniszczę tę klątwę! Rozumiesz? Zniszczę!!!
– I cóż się z nią stanie? Pewnie rozpryśnie się po całym Międzyświeciu i będzie godziła we wszystkie istoty, tak? No po prostu wspaniale!
– Nie prawda. – zaprzeczył Łączący. – Wchłonę tę siłę razem z klątwą, a potem zniszczę w sobie tę złą moc. Po prostu ją zduszę.
– To zbyt ryzykowne, Kargas. – Issingeil nie ustępowała. – Nie pozwolę ci! Zapomnij o tym!
– Dość!!! – Kargas ryknął tak potężnym, gardłowym głosem, iż Anna aż się skuliła. – Unk har czak gakan huszat! – zawołał po sargadżarsku, a w ludzkim języku zakomenderował. – Anna, wejdź na ten kamień.
– Anna, nie! Nie! Błagam! – Issingeil swymi gałęziami kurczowo przycisnęła ją do siebie. Zaraz potem syknęła z bólu. Z każdą chwilą coraz trudniej było jej utrzymać Annę, która w owej chwili była już bardzo roztrzęsiona.
„Nie puszczę jej. Nie puszczę. Nie mogę! – Issingeil wciąż desperacko powtarzała to w myślach. – Nie mogę. Nie, nie mogę!"
– Puść ją! Już! Teraz! Natychmiast!!!
– Zapomnij o tym, Kargas! – Issingeil wciąż uparcie zmagała się ze sobą, jak również z nieustępliwym Kargasem.
– Anna, wejdź na kamień. Ja uwolnię ciebie od klątwy, a ty mnie od tego koszmarnego więzienia.
– Ale Issingeil powiedziała…
– Przestań! – wpadł jej w słowo. – Posłuchaj! Moi pobratymcy uwięzili mnie! Skazali na wygnanie! Upokorzyli mnie! Tak się odwdzięczyli za wszystko, co zrobiłem dla Sargadżaru! Urgan gak szarkat kugar!!!
– Co ty mówisz, Kargas? Nie rozumiem. – powiedziała Anna i oczywiście nie minęła się z prawdą.
– To było po sargadżarsku. W ten sposób mogę powiedzieć wszystko, co chcę, nie używając zbyt wielu słów. Po ludzku to zbyt długo trwa. I tak często nie da się powiedzieć wszystkiego. – wyjaśnił. – Mówię, żebyś mnie uwolniła, bo mnie uwięzili! Moi pobratymcy! Zdradzili mnie!
– Ależ tak nie wolno. – stwierdziła Anna w charakterystyczny dla siebie sposób. – Tak po prostu cię tu uwięzili i zostawili? To smutne.
– Nie, Anna. – Zaprzeczyła Issingeil. – To nie było bez powodu.
– No to dlaczego??
– Ach, Anna. Nie chcesz tego wiedzieć. To okropne.
– Proszę, powiedz. – nalegała dziewczyna.
– Kargas żywił się mocami, które odbierał innym istotom. Również ludzkim.
– To prawda? To jest możliwe? – spytała, usiłując to wszystko zrozumieć.
– Anna! – głos Kargasa zabrzmiał niemal błagalnie, lecz mimo wszystko szorstko. – Uwolnij mnie! Uwolnij! Będę tobie wdzięczny, dopóki będę żył! Za to ty będziesz wolna od tej parszywej klątwy! Obiecuję ci!
– Ach, Kargas! Jesteś taki… taki biedny. – rozżaliła się dziewczyna. Uśmiechnęła się smutno do kamienia, jak gdyby wyczuła, iż pod jego zimną, szorstką powłoką ukryty jest ktoś pełen niewypowiedzianego smutku i !tęsknoty za wolnością. – Dobrze! Oczywiście, że cię uwolnię. Ale nie rób już tego więcej, bo chyba tak nie wolno. Powiedz mi, jak mam cię uwolnić.
– Połóż się tylko na tym kamieniu, w którym jestem. – polecił, a Anna go usłuchała, choć była pełna lęku.
Leżąc patrzyła niepewnie na kamień, jak gdyby w następnej chwili miał wybuchnąć i rozlecieć się na drobne kawałki.
– Nieeee! Anna, nieeeeee! Co ty najlepszego robisz ?! Zejdź, Anna! Zejdź!!!!!! – wrzeszczała histerycznie Issingeil, ale było już za późno.
– Aaaaa! Aaaaaa! Pomocy! Pomocy! Ratunku! To boli! Aaaa!
Anna szamotała się na wszystkie strony, usiłując oderwać się od kamienia, chcąc uciec przed straszliwym bólem, który opanował ją całą. Miała bowiem uczucie, jak gdyby coś wsysało się w każdy centymetr jej ciała i przygniatało do tego olbrzymiego głazu. – Kargas! Błagam! Litości! Przestań! Przestań! Proszę!
– Teraz na reszcie będę wolny! Będę wolny! Nareszcie! Urkunk kardan hukadżank! Unkar szank gurrdar! Anna! To twoja siła mnie uwalnia! Twoja siła! Dziękuję ci! – wykrzykiwał z dzikiej radości. – Czuję tę siłę! Czuję, jak łączy się ona z moją mocą! To wspaniałe! Wspaniałe! Hakdżar henget! Guszut hazgark! Anna! Wypełnia mnie twoja moc! Nie ważne, że jest skażona klątwą, ważne, że mnie wypełnia! Będę wolny! I zdejmę z ciebie to przekleństwo! Oczyszczę cię z klątwy! Będziesz silniejsza! Zobaczysz!
Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie słyszał błagającej o litość Anny. Mocą Łączącego z całej siły przyciskał ją do kamienia po to, by nie spadła, wijąc się z bólu, i by również nie próbowała uciekać. O nie! Nigdy by na to nie pozwolił! Anna była w owej chwili tak mocno zrośnięta z kamieniem, iż nawet podjęcie jakiej kolwiek próby ucieczki było zupełnie niemożliwe. Wówczas dawała o sobie znać prawdziwa natura Kargasa. Bowiem istoty zwane Łączącymi, czerpią przyjemność ze zrastania się z innymi istotami, a przyjemność ta staje się jeszcze większa, gdy chodzi o połączenie ze sobą dwóch mocy.
W całej sytuacji jednak był pewien fakt, którego Łączący w ogóle nie był świadomy.
– Kim jesteś? – zwrócił się do postaci, która ukazała się nieoczekiwanie.
Był nią cień mężczyzny w kwiecie wieku, stojący (niczym tarcza) między umysłem Anny, a umysłem Kargasa. òw cień miał bardzo zacięty wyraz twarzy. Nie wycofywał się i nie uciekał przed swym przeciwnikiem, który wytężał swą moc Łączącego, by go pochłonąć.
– Ty nie chcesz, by Anna mnie uwolniła, prawda? – spytał gniewnie Kargas.
Zamiast odpowiedzi, cień otoczył swymi niematerialnymi, silnymi ramionami tę część umysłu Anny, która w łączności z sercem stanowiła źródło „siły pieśni”,. To zaś jeszcze bardziej rozeźliło łączącego i przynagliło do zacieklejszej walki z intruzem, który nie chciał dopuścić do tego, by Anna stała się jego wybawicielką. Tym samym uniemożliwiał również oczyszczenie jej z klątwy.
– Koniec z tobą, kimkolwiek jesteś!!! – ryknął rozeźlony Łączący.
– Na bezkresną głębinę Międzyświecia!!! Kargas, do kogo ty mówisz? – wykrzyknęła Issingeil, załamując swe gałęzie.
– Zamilcz natychmiast, Issingeil! Daj mi spokój! Umysłu Anny strzeże jakiś cień! Muszę go raz na zawsze zniszczyć!
– Kargas…!
– Ani słowa!!! – warknął, nawet nie pozwalając jej dokończyć.
Łączący wbił drapieżne spojrzenie w cień mistrza Amerhana, który przez cały czas usiłował go odepchnąć. Z całej siły naparł swą mocą na kamień, rozgrzewając jego powierzchnię do czerwoności. Skoncentrował swą moc na przeciwniku, który stawiał opór, jak gdyby był skałą, a nie istotą niematerialną.
– Ty pewnie myślisz, cieniu, że ja ciebie tylko odepchnę mocą swego umysłu, a potem pozwolę ci dalej być strażnikiem Anny, tak? Mylisz się! Zniszczę cię! Nie będziesz bronił mi dostępu do jej mocy! Nie będziesz! Ona się zgodziła mnie uwolnić! Jesteś cieniem pieśniarza! Czuję to! Zaśpiewałeś nad nią „Pieśń Ukrytych Myśli"! Nie umiałeś jej wyleczyć, więc ja to zrobię! Będzie mogła znów myśleć tak jak dawniej. Nie chcesz, bym dostał się do jej umysłu? Dobrze wiesz o tym, że tacy jak ty nie mają żadnych szans z Łączącymi! Obronisz Annę przed pieśniarzem próbującym się dostać do jej wspomnień, ale nie przede mną! Zresztą nie masz tu nic do powiedzenia! Nic! Jedno, co ci pozostaje, to połączyć się z moim umysłem i przestać istnieć jako cień pieśniarza! Koniec z tobą!
Kargas wiedział doskonale, iż jego przeciwnik nie odpowie mu na ten złowrogi potok słów, lecz krzycząc budził w sobie nowe pokłady siły do walki. Nie zważał więc nawet na Issingeil, która za wszelką cenę próbowała dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Nic jednak w owej chwili nie miało znaczenia. Całym swym umysłem Łączący skoncentrowany był na cieniu, który co prawda nie atakował go, lecz stawiał tak zaciekły opór, że Kargasa wprawiało to we wściekłość. Zmagał się bowiem z cieniem bardzo potężnego pieśniarza, dla którego jego własna uczennica była niezmiernie ważną osobą, toteż mistrz Amerhan włożył wielki wysiłek w zapewnienie jej ochrony. Samo przyłączanie cienia do swego umysłu nie wystarczało. Wobec tego Kargas postanowił użyć swej siły w sposób bardziej drastyczny. By to uczynić, Łączący przebił swą mocą cień, jak gdyby wbijając w niego niewidzialne szpony. Co prawda stanowiło to niebezpieczeństwo dla umysłu Anny, lecz Kargas stwierdził, iż dzięki takiej walce jeszcze szybciej dostanie się do zbawiennej „siły pieśni".
To poskutkowało. Cień co prawda dalej wypełniał dobrze swą rolę strażnika, lecz jednak zmniejszył opór. Kamień wciąż jeszcze był mocno rozgrzany. Ku wielkiemu zadowoleniu Kargasa, cień słabł z każdą sekundą. Mocowali się ze sobą jeszcze przez chwilę, po czym uradowany Łączący całą powierzchnią swego umysłu pochłonął przeciwnika.
– Grank szar hangat!!!! – wykrzyknął tryumfalnie. – Teraz nikt już mnie nie powstrzyma! Nikt! Nikt!!! Koniec z więzieniem! Nareszcie znów będę wolny! Będę wolny!
Kargas poczuł, jak ogarnia go fala czystej, orzeźwiającej siły, co wprawiło go w jeszcze większą radość. Podobne uczucie towarzyszyło mu bowiem w Sargadżarze, gdy z huku skał, porywistego wiatru i wstrząsów powstał jako Łączący (wraz z innymi istotami) w czasie „Wielkiego Tworzenia". Wówczas jego siła była bardzo świeża i niczym nienaruszona. Obecne uczucie jednak różniło się tym, iż siła Anny nie pochodziła z jego świata. To sama dziewczyna była źródłem tej mocy. Napełniała i jak gdyby obmywała umysł Kargasa swą czystością. Rozkoszował się tym cudownym stanem, mając nadzieję, iż pozostanie w nim już na zawsze. Wówczas perspektywa bycia wolnym stała się jeszcze wspanialsza.
– Ta klątwa jest niczym wobec tej nieskazitelnej czystości, jaka bije od twojej „siły pieśni", Anna. – powiedział z wyraźnym zadowoleniem. Tego uczucia Nie okazywał jednak zbyt wylewnie, gdyż tak przystało na istoty z Sargadżaru, charakteryzujące się zdecydowanie chłodnym i wojowniczym usposobieniem.
Niestety jednak po chwili, która upłynęła Łączącemu zbyt szybko, owo upojenie zwolna zaczęło ustępować uczuciu przytłaczającej grozy. W pierwszej chwili wydawało się to zbyt nieuchwytne, więc Kargas nie zwrócił nawet uwagi na tę drobną zmianę. Trwało to jednak przez krótką chwilę, gdy nagle Poprzez grubą skorupę kamienia poczuł uderzenie bólu, jak gdyby jakaś żrąca substancja chciała go w sobie rozpuścić.
– Nie!!! – ryknął ochryple. – To przekleństwo… Nie pozwolę, by to mnie zniszczyło! Nie!!!
– Kargas, Co się z tobą… – Issingeil nie zdążyła dokończyć zdania, gdyż w owej chwili kamień pękł, ukazując szeroką szczelinę, z której buchnęła fala gorąca. Zaraz potem rozległ się potężny huk.
Anna nie była w stanie zebrać myśli nawet przez krótką chwilę. Podobnie jak ciało, jej umysł nie odczuwał niczego, prócz bólu, od którego instynktownie pragnęła się uwolnić. Przez cały czas krzyczała, prosiła Kargasa, by się nad nią ulitował. Na próżno. Opanowany niepohamowanym szałem Łączący zdawał się jej nie słyszeć.
– Kargas, zlituj się! Proszę! Ten ból mnie zabije! Nie wiem, co ty robisz, ale… To mnie miażdży od środka! Issingeil, ratuj! – wołała, lecz roślina w owej chwili była równie bezsilna wobec tej sytuacji.
Anna zacisnęła w pięści swoje drobne ręce i zaczęła z całej siły tłuc nimi o kamień. Łudziła się, iż tym sposobem uda jej się zmusić Kargasa, by przestał zadawać jej ból. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Wkrótce ból z całego ciała przeniósł się do głowy, jak gdyby ktoś pochwycił ją w grube szpony. Anna objęła mocno obolałą część ciała rękami, mając ochotę wyrwać ją ze swej szyi, by raz na zawsze doznać ulgi. Po dłuższej chwili (wypełnionej krzykami Kargasa, które brzmiały, jak walka z niewidzialnym wrogiem), potworny ból rozsadzający jej głowę na szczęście ustąpił. Anna odetchnęła. Wiedziała jednak, iż to jeszcze nie jest koniec jej męki. Po prostu to czuła.
Coraz trudniej było jej zdać sobie sprawę z tego, gdzie jest i co się wokół niej dzieje. Słyszała tylko, jak Kargas coś wykrzykiwał, lecz jego słowa zdawały się być całkowicie pozbawione swego znaczenia. Issingeil też coś powiedziała, lecz od razu została przekrzyczana.
Z każdą chwilą Anna słabła coraz bardziej. Z bólu pociemniało jej w oczach i kręciło jej się w głowie. Obrazy i dźwięki stawały się zamazane i stłumione. Była bliska omdlenia. W końcu przestała mieć siłę nawet na to, by krzyczeć. Leżała na wznak z mocno wytrzeszczonymi oczami, jak zwykle, kiedy szaleńcze wizje porywały ją w świat lęków i koszmarów. Wówczas traciła kontakt z rzeczywistością, lecz tym razem tak się nie stało. Wszechobecny ból okazał się bodźcem o wiele silniejszym, niż lęk. Ponadto kamień zaczął się bardzo mocno nagrzewać. Jedno, co jej pozostało to zaciskać zęby, gdyż nie mogła się ruszyć.
Czas przestał dla Anny istnieć, co więcej nic już w owej chwili nie miało znaczenia. Pragnęła tylko wytchnienia, spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Zamiast tego była zdana na łaskę Kargasa, który najpierw poprosił, by go uwolniła, a w następnej chwili zaczął poddawać ją tym męczarniom.
Usłyszała przejęty głos Issingeil:
– Kargas, co ty z nią zrobiłeś?! Wygląda, jakby za chwilę miała umrzeć!
– Nie umrze. – odparł. – Tylko straci „siłę pieśni".
Anna miała cichą nadzieję, iż nie usłyszała tego ostatniego zdania. Chciała spytać, czy to prawda, lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Wtem poczuła gwałtowny wstrząs i kamień nagrzał się tak mocno, że aż oparzył jej skórę. Wrzasnęła przenikliwie. Zobaczyła, jak kamień pęka. Szczelina poszerzała się i wydłużała z każdą sekundą. Anna czuła ją pod swym ciałem. W następnej chwili kamień rozpadł się na setki drobnych i nieco większych części, czemu towarzyszył odgłos podobny do grzmotu.
– Hardak gadżar arhun szargat Anna! – zawołał Kargas. W jego głosie słychać było swego rodzaju wzniosłość, jak gdyby wypowiadał słowa jakiejś przysięgi.
Zanim Anna zdążyła cokolwiek zobaczyć, a co dopiero powiedzieć, czyjeś olbrzymie dłonie uniosły ją wysoko trzymając w mocnym uścisku. W tej samej chwili właściciel owych rąk puścił się szaleńczym biegiem przez dżungle, depcząc pod stopami wszystko, co napotkał na swej drodze.
– Kargas! Nie! Stój! Stój!
Krzyk Issingeil uświadomił Annę, o tym co nastąpiło, gdyż dziewczyna nie spodziewała się takiego obrotu spraw.
– Proszę cię, puść mnie! Postaw mnie na ziemi! Kargas, proszę cię! – błagała, lecz on zdawał się być opanowany szaleństwem. Nie zareagował więc na jej prośby.
Annę ogarnął paniczny lęk, gdyż nie wiedziała, czego może się teraz spodziewać po uwolnionym Kargasie. Wyglądał on bowiem jak olbrzym prawie dwa razy wyższy od słusznego wzrostem mężczyzny. Gdyby stanął obok Issingeil, mógłby z łatwością położyć swą dłoń (nieco większą od ludzkiej głowy) na najwyższych partiach jej gałęzi. Szerokością zaś nie dorównałoby mu nawet najstarsze drzewo. I choć Łączący w istocie nie był kamieniem, to jednak miał z nim wiele wspólnego, bowiem jego szorstka skóra kolorem przypominała granit. Zmierzwione, niczym źdźbła wysokiej trawy włosy również nie były gładkie.
– Jeśli chcesz stąd odejść, Kargas, to droga wolna, ale Anny nie zabieraj. Ta dżungla jest chyba jedynym miejscem w Międzyświeciu, gdzie będzie mogła przetrwać.
– A właśnie, że zabiorę! – odparł hardo Łączący. – Jestem jej strażnikiem!
– Strażnikiem? – powtórzyła oniemiała Anna. – Jak to? Co masz na myśli?
– Złożyłem ci przysięgę w języku sargadżarskim. Nawet nie masz pojęcia, jakie to jest dla mnie ważne. Obiecuję, że będę ci służył do końca życia. – odrzekł, po czym powtórzył ją raz jeszcze. – Anna, hardak gadżar arhun szargat!
– Kargas co to wszystko ma znaczyć? – spytała Anna, lecz zamiast jej odpowiedzieć, pomknął jeszcze szybciej.
Wszystko, zarówno rośliny, jak i istoty ginęły pod jego ogromnymi stopami, lecz on nie zważał na to. Gnał przed siebie poprzez dziką dżunglę.
– Nieee! Na moc wszechpotężnej istoty, zostaw mą dżunglę w spokoju! Cóż ci zrobiły te wszystkie stworzenia?! – wykrzykiwała Issingeil. Ze złości wyszczerzyła swe liścio-szczęki, – Ty mnie jeszcze popamiętasz, Kargas!
– Wiesz co, ona ma rację. – zwróciła się do Łączącego Anna. – Nie możesz zabijać tych wszystkich roślin i istot! One nie zasłużyły na śmierć!
– Nie, Anna! Mylisz się! międzyświecie zasługuje na śmierć! Zasługuje na klęskę i zniszczenie!
– Proszę cię, Kargas, nie mów tak! Twoje postępowanie jest w tej chwili bardzo okrutne.
Była do prawdy zaskoczona wypowiedzianymi przez siebie słowami. Jeszcze przed paroma chwilami powiedziałaby zupełnie inaczej – niczym dziecko, które w prosty sposób rozumie, co jest dobre, a co złe.
"Kargas, tak nie wolno!"
Dawniej jej usta ułożyłyby się w podkówkę, a po policzku spłynęłaby łza bezsilności. Tym razem, przez głowę przeszła jej myśl, iż takie bezskrupułowe odbieranie życia słabszym od siebie istotom jest okrutne i niesprawiedliwe.
– Zniszczę to przeklęte miejsce! Zniszczę! Hudżank szahar!
– Nie, Kargas! – głos Anny zabrzmiał stanowczo. – Nie możesz!
W owej chwili przepłynęło obok nich niepozorne, małe stworzenie pokryte czymś, co w dotyku przypominało watę. Spostrzegłszy je, Łączący wyciągnął swą wielką dłoń i rozszarpał na strzępy ową małą, bezbronną istotę.
– Nie!!!! – wrzasnęła Anna. – Puść mnie! Puść! Nie chcę na to dłużej patrzeć!
– Nie puszczę cię, bo wtedy zginiesz niechybnie!
– Ale nie mogę znieść tego, że na moich oczach ginie tyle istot!
– tak już musi być! – stwierdził, a Annę ogarnęła wściekłość pomieszana z przerażeniem.
– Po prostu przestań już zabijać te istoty! Rozumiesz?
– Nawet takie, jak ten tutaj? – spytał, wskazując stworzenie o kolczastych mackach takie samo, jak to, które wcześniej zaatakowało Annę.
– Dopóki nie zacznie nas gonić, to nic mu nie rób. – odparła, lecz nim zdążyła dokończyć zdanie, Kargas podpłynął do bestii, która w owej chwili leniwie dryfowała na wodzie. Nie przejawiała żądzy krwi. Mimo to spotkał ją taki sam los, jak wcześniej tę puchatą istotę, oraz te, które zamieszkiwały dżunglę.
– O tak! – ryknął Kargas. – Właśnie tak! Niechaj wyginą wszystkie stworzenia z Międzyświecia!
– Ty w ogóle mnie nie słuchasz! – wykrzyknęła coraz bardziej oburzona i przerażona dziewczyna. – Kargas, ty oszalałeś! Przejąłeś ode mnie obłęd wraz z moją siłą pieśni!
Uświadomiwszy sobie tę straszną prawdę, Anna poczuła, iż jest bliska omdlenia. Przez jej głowę zaczęły przewijać się wspomnienia z czasów, kiedy zaraz po przeklęciu jej przez Eskandara jej umysłu nie chroniła jeszcze „Pieśń ukrytych myśli”. Wówczas potrafiła rzucić się z pięściami nawet na swą przyszywaną matkę, która w jej oczach wyglądała wówczas jak krwiożercza bestia.
W duchu zadała sobie pytanie, na które za nic w świecie nie chciała odpowiadać:
„Czyli to znaczy, że moja śmierć jest już tylko kwestią czasu?”
– To miejsce jest przeklęte! Przeklęte! Tu każdy jest zniewolony! Międzyświecie jest źródłem niewoli! Jest niewolą w czystej postaci!
– Ach, Kargas, co też ty mówisz? Co ta klątwa z tobą zrobiła? Gdybym wiedziała, co się stanie, to za nic w świecie nie zgodziłabym się na to, by położyć się na tym kamieniu! Och, co teraz? Co teraz?
– Jak to co? – odrzekł Kargas. – Teraz skończy się zsyłanie do niewoli tych, którzy na to nie zasługują!
– Kargas! – wykrzyknęła Anna z głębokim niedowierzaniem. – To znaczy, że ty… Ty nie żałujesz tego, co zrobiłeś?
– Pewnie, że nie! – potwierdził, lecz jego zapamiętanie ani na chwilę nie zgasło, wybuchając wciąż nowym ogmiem. – Już nigdy więcej! Nigdy! Koniec z niewolą! Koniec! Międzyświecie na zawsze przestanie istnieć! A żeby tak się stało, będę musiał połączyć ze sobą wszystkie światy tak, by straciły granice z tym piekielnym miejscem.
– Czy ty mnie w ogóle słyszysz?! – wrzasnęła mu prosto do ucha wielkości filiżanki. – Ty sobie chyba nie zdajesz sprawy z tego, co mówisz! Nie zrobisz tego! Nie możesz! Nie masz prawa!
– Jestem Łączącym, więc mogę. – Kargas nie ustępował.
– Ale bycie Łączącym wcale ciebie nie usprawiedliwia, Kargas! – w głosie Anny zabrzmiała stalowa nuta. – Czy ty nie rozumiesz, że połączenie ze sobą wszystkich światów i zniszczenie ich granic z Międzyświeciem może spowodować katastrofę? I prócz Międzyświecia przestanie istnieć również Ziemia i Sargadżar.
– Nie zależy mi na Sargadżarze.
– Kargas, toż to twoja ojczyzna!
– Już nie. – zaprzeczył.
– Nienawidzę Sargadżaru, bo zostałem zhańbiony przez samego władcę – Gordarana Orhondura. Nie pozwolę im na takie upokarzanie Łączącego, który przysłużył się Sargadżarowi, a także istotom z innych światów, walcząc w wojnach z pieśniarzami! Niech teraz nie myślą sobie, że będę na każde ich zawołanie!
Ledwo co zdążył dokończyć zdanie, gdy szaleństwo wezbrało w nim z nową siłą. W oddali bowiem zobaczył coś, co sprawiło, iż rzucił się do morderczego biegu, a raczej do przedzierania się poprzez wodną przestrzeń. Sprawiał wrażenie, jakby żadna siła nie była w stanie go powstrzymać.
– Kargas, co się dzieje? Proszę, zwolnij! Proszę cię, przestań!
– Czuję przyciąganie któregoś ze światów! Jest już coraz bliżej! Słyszysz, Anna? Coraz bliżej!
– I cóż z tego?! – wykrzyknęła, gdyż nabierała coraz większego lęku.
– Chwycimy się go, podpłyniemy razem z nim do kolejnego świata, a wtedy połączę je ze sobą. Tak samo zrobię z pozostałymi światami, jakie istnieją.
– Nie!!! Kargas! Nie masz prawa! Zabijesz wtedy wszystkich ludzi i wszystkie istoty! My też zginiemy! Wszyscy zginą! Błagam, nie!!!
Na nic się zdały jej prośby i desperackie próby wytłumaczenia opanowanemu szaleństwem olbrzymowi skutków jego postępowania. Z każdą bowiem chwilą byli coraz bliżej świata, którego przyciąganie wyczuwał Kargas.
– To chyba Świat Za Błyskawicą! – stwierdził z wyrazem ekscytacji. – Już nie mogę się doczekać, kiedy odnajdziemy Ziemię i będę mógł już zacząć łączyć Światy! A wtedy już nie będzie miejsca, do którego będą zsyłać, więzić i karać! Niech moi pobratymcy z Sargadżaru zobaczą, jak kończy się wygnanie Łączącego.
– Kargas, ale oni nie zrobili tego bez powodu! – sprzeciwiła się Anna. – I ty dobrze o tym wiesz. Odbierałeś innym…
– Tak, ale taka jest moja natura, Anna! – przerwał jej olbrzym. – Czy ci się to podoba, czy nie, ja jestem Łączącym i mam prawo do tego, by łączyć różne moce także w sobie.
– A czy ty chociaż kiedykolwiek pytałeś osobę, której zabierałeś „siłę pieśni”, czy jej potrzebuje, czy nie?
– Nie, bo większość by mi jej nie oddała. – odparł.
– I tak by było lepiej. – powiedziała odważnie Anna, lecz pożałowała tego, zanim jeszcze dokończyła zdanie. Jej słowa mogły bowiem do tego stopnia rozsierdzić olbrzyma, iż źle mogłoby się to skończyć dla samej Anny.
– Coś ty powiedziała? – jego twarz ściągnięta była teraz w gniewnym grymasie.
Anna czekała wówczas już tylko na najgorsze. Rozpaczliwie usiłowała znaleźć w głowie jakąś wymijającą odpowiedź. Ponadto wciąż łudziła się, iż nieoczekiwanie wydarzy się coś, co odwróci uwagę Kargasa od siły przyciągania Świata za Błyskawicą.
– Kargas! – wykrzyknęła, czując ulgę, a za razem przerażenie.
To ostatnie wywołała w niej istota potężnych kopytach, krótkich, lecz odstających uszach, wyłupiastych, pomarańczowych oczach i spiczastym pysku, z którego zdumieniu Anny, nie wyzierały kły, ani nawet jęzor. Paszcza była bowiem zakończona jednym, ale za to długim i ostrym kłem, który z pewnością po schwytaniu potencjalnej ofiary wwiercał się w jej ciało, wysysając ze swej zdobyczy krew i rozszarpując mięso.
– Spójrz! Ta bestia się do nas zbliża! Nieeee! – strach sprawił, iż dziewczyna bezwiednie wtuliła się w twardy tors olbrzyma, jak gdyby pragnęła zapaść się w jego wnętrzu, uciec przed straszliwym widokiem potwora i jego pyskiem, którym gotów był przewiercić na wskroś wszystko, co napotka na swej drodze.
W przeciwieństwie do Anny, Kargas nie okazał nawet śladu przerażenia. Dziarsko Ruszył bestii naprzeciw. Patrzył na potwora, jak gdyby chciał spalić go dzikim błyskiem ze swych oczu. Jedną dłonią chwycił zwierza za łeb, a palce drugiej zatopił w tłustą, pokrytą łuskami szyję. Potwór najpierw warknął gardłowo, zaharczał, po czym wysunął swój kieł, szykując się do ataku.
Anna nie chciała na to patrzeć. Z całej siły przycisnęła twarz do twardej piersi Kargasa i modliła się w duchu, by nie dosięgnął jej śmiercionośny kieł. Nie miała siły nawet krzyczeć. Zapragnęła jedynie rozpłynąć się w zewsząd otaczającej ich wodzie i stać się jedną z niezliczonych kropli w jej bezmiarze. Dygotała na całym ciele i zesztywniała w bezruchu. Przez głowę, niczym cień przemknęła jej myśl o tym, jak dawniej w chwilach przerażenia pogrążała się w nieświadomości. Przez chwilę nawet zatęskniła za tym stanem. Nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanawiać.
– Koniec z tobą! Już po tobie, bydlaku! – wrzeszczał Kargas, wciąż zaciskając palce na szyi potwora. – Zginiesz i tym wodnym kominem poślę cię Issingeil na pożarcie. Sam chętnie bym cię zeżarł, ale nie żywię się takim ścierwem! Zresztą ty nie masz żadnej mocy.
W tej samej chwili bestia zaczynała powoli, lecz nieubłaganie wyciągać swój kieł w stronę Anny.
– Nawet się nie waż jej tknąć, bo wyrwę ci ten kieł żywcem! – ryknął i przeniósł swą dłoń ze łba potwora na jego pysk, uniemożliwiając bestii dostęp do Anny.
Krwiorzerczy zwierz usiłował wwiercić się swym kłem w dłoń olbrzyma, lecz nie wyczuwszy w niej krwi, ani mięsa, zrezygnował z ataku. Rozbawiło to Kargasa, więc ryknął tak potężnym śmiechem, iż Anna wzdrygnęła się i poczuła pod sobą wstrząs klatki piersiowej olbrzyma.
– No dalej! Spróbój mnie ugryźć, ty nędzne bydle! Spróbój!
Nieudany atak oraz kpina ze strony Łączącego wprawiły potwora w taką wściekłość, iż zaczął miotać się i wić we wszystkie strony. Wobec tego Kargas zacisnął lewą dłoń na szyi, a prawą na pysku bestii. Wciąż nie przestając go z całej siły dusić, zebrał wszystkie siły i pociągnął za ostry kieł. Za pierwszym razem skończyło się to na rozdzierającym warknięciu, natomiast po drugim podejściu, Kargas trzymał już kieł w swej otwartej dłoni. Gdyby ujrzała to Anna, natychmiast zemdlałaby z przerażenia i obrzydzenia. W następnej chwili, potwór skonał z głośnym harkotem w rękach olbrzyma.
– Anna, już po nim! – zawołał uradowany Łączący. – Szkoda tylko, że wypadł mi z ręki ten jego kieł, do dobra byłaby z niego broń.
– Dobrze, że go nie masz. – odrzekła dziewczyna, z twarzą wciąż jeszcze przyciśniętą do brzucha olbrzyma.
Usiłowała dojść do siebie po tym wstrząsającym wydarzeniu. W duchu jednak odczuwała ulgę, gdyż udało jej się uchronić przed najstraszniejszym widokiem podczas tej walki.
W pierwszej chwili Anna chciała spytać Kargasa, czy nadal wyczuwa przyciąganie Świata za Błyskawicą, lecz po namyśle ugryzła się w język. Przez ten krótki czas, jaki przebywała z nieobliczalnym olbrzymem, zdążyła nauczyć się przewidywać przynajmniej niektóre jego reakcje. Zamiast tego zwróciła się ze szczerą sympatią i wdzięcznością do tej nieokrzesanej, lecz za razem walecznej istoty.
– Kargas, ja nawet nie chcę sobie wyobrażać, co stałoby się ze mną, gdyby nie ty. Z całego serca dziękuję ci, za to, że obroniłeś mnie przed tą bestią. W ogóle jestem ci dozgonnie wdzięczna za to, że nie porzuciłeś mnie gdzieś w Międzyświeciu na pastwę losu.
Ku szczeremu zdumieniu Anny, z jego twarzy zniknęły wszelkie oznaki szaleństwa. Pytanie tylko, czy na długo. Anna bowiem spodziewała się, iż obłęd powróci równie nieoczekiwanie, jak ucichł.
– Skoro obiecałem, że będę ci służył, to
służę. – w głosie Kargasa zabrzmiała żołnierska nuta, która poruszyła strunę wzruszenia w sercu Anny.
– To właśnie jest w was niesamowite. – rzekła. – Wy – istoty z Sargadżaru macie w sobie tyle rycerstwa. Jesteście tacy silni i waleczni. Potraficie, a przede wszystkim chcecie bronić słabsze od was istoty. To takie piękne!
– Anna, jestem przecie twoim strażnikiem i pozostanę nim, jak długo będziesz żyła i jak długo ja będę żył.
– Ależ ja… Kargas, ja chciałabym po prostu wrócić na Ziemię, żyć na Ziemi i tam też umrzeć.
– A ja będę tam razem z tobą. – dodał stanowczo Łączący.
– Przecie władca Sargadżaru z pewnością będzie chciał ciebie odnaleźć. Przypuszczam, że skoro twoi pobratymcy cię ukarali, to nie pozostawili cię własnemu losowi.
– To bez znaczenia. – lekceważąco machnął swą olbrzymią ręką. – Liczę na to, że mnie nie znajdą. I tak jestem wygnańcem, więc już mnie nie potrzebują.
– Nawet w czasie Wielkiego Tworzenia? – spytała Anna i zaraz posmutniała.
Olbrzym skinął potakująco głową, po czym zapytał:
– Skąd wiesz tyle o Sargadżarze?
– Czytałam o nim w księgach Pieśniarzy. Oczywiście w tych poświęconych rozmaitym światom, istotom i Międzyświeciiu.
Kargas skrzywił się ze wstrętem na dźwięk ostatniego słowa.
– Rozumiem cię, Kargas. – powiedziała, klepiąc go delikatnie po ramieniu. Musiała podnieść rękę, by móc go dosięgnąć. – Ja też chcę się stąd wydostać. Międzyświecie do prawdy mnie przeraża. Jednak, gdybym się tu nie znalazła, to nie spotkałabym ciebie.
To mówiąc, Anna w pełni uświadomiła sobie, iż stało się coś, co w jej życiu już nigdy nie miało nastąpić. Już dawno bowiem straciła nadzieję, iż odzyska dawną sprawność umysłu, jasność postrzegania świata, a przede wszystkim zdrowie. Los zmusił ją do pogodzenia się z tym, iż na zawsze pozostanie słaba, bezbronna i zdana na łaskę, lub niełaskę otaczających ją ludzi oraz istot. I choć była przekonana, iż podstępne syreny zesłały ją na śmierć niechybną, to jednak stało się inaczej.
– Ach, Kargas! Nie wiem, jak mam ci dziękować za to… za to, że mnie wyleczyłeś. Czuję się, jakbym właśnie zaczynała zupełnie nowe życie. Jestem zdrowa! Potrafię myśleć i postrzegać wszystko tak, jak dawniej! Kargas, z całego serca ci dziękuję! – wołała Anna pełnym wdzięczności głosem.
Łzy szczęścia spływały z jej oczu rzęsistymi strumieniami, niczym ze źródeł, które dopiero co wytrysnęły ze skał w ciemnej, suchej i pustej jaskini. Było nią życie Anny od dnia, w którym Eskandar zaśpiewał nad nią „Pieśń obłędu”, aż do tego, w którym została uleczona przez Kargasa. Jedynie jej bliscy byli wówczas płomykami nadziei, jakie rozjaśniały ponure wnętrze owej jaskini. To oni nadawali jej życiu sens. Chronili Annę przed całkowitym pogrążeniem się w mroku jej własnego, dotkniętego klątwą umysłu.
Tymczasem zjawił się ktoś, kto rozświetlił ciemność i wypełnił pustkę związaną z brakiem nadziei. Zjawił się ktoś, kto wyrwał jej serce z rąk niemocy. Ktoś, kto gotów był stawić czoła cierpieniu. Annę wyzwolił, lecz samego siebie wpędził w szaleństwo.
Kargas zdawał się być całkiem zaskoczony tym nieoczekiwanym strumieniem gorących łez, jakim uraczyła go Anna. Spojrzał na nią pytająco, a głośno powiedział, bardziej nawet do siebie, niż do niej, jak gdyby głośno się zastanawiał:
– Do czego ludziom potrzebne są łzy?
– Ach tak, rzeczywiście. Pewnie nigdy nie miałeś do czynienia z człowiekiem, który płacze. – rzekła, uśmiechając się przez łzy.
– Nie prawda. – odrzekł. – Nie raz już to widziałem.
– Na przykład kiedy?
– Gdy odbierałem komuś ;siłę pieśni”.
Annę zdumiała, a nawet zaniepokoiła szczerość tej odpowiedzi. Nie było w niej bowiem nawet cienia wstydu, nie wspominając już o przejawie skruchy, czy też poczucia winy.
– I cóż zrobiłeś, kiedy to ujrzałeś? – spytała, spodziewając się tego, co za chwilę usłyszy i wcale się nie pomyliła.
– Odszedłem.
– A zwróciłeś chociaż uwagę na ten płacz? – spytała z nadzieją w głosie.
– Tak.
– I cóż pomyślałeś?
– Że to dla mnie dziwne. – odparł zwięźle Łączący. – Płacz niczego nie zmienia.
– Nie zupełnie. – zaprzeczyła Anna. – Często przynosi ulgę w cierpieniu.
– Ulgę może przynieść tylko całkowite pozbycie się cierpienia, Anna.
– Tylko niestety czasem to nie jest możliwe. Spójrz chociażby na tego człowieka, któremu odebrałeś ;siłę pieśni”. Przecie on nie mógł pozbyć się cierpienia z powodu straty swej mocy, no bo któż by mu ją przywrócił? Kargas, jako Łączący mógłbyś to zrobić, ale cóż z tego, skoro ty ot tak po prostu odszedłeś.
Anna znów posmutniała, a Łączący powiedział:
– Nawet jeśli bym oddał mu tę ;siłę pieśni”, to nie znaczy, że działałaby ona tak jak trzeba.
– Jak to? – zdziwiła się Anna. – Przecie ty potrafisz łączyć ze sobą moce z taką samą łatwością, jak ich pozbawiać.
– „Siła pieśni”, która raz już została komuś odebrana nie nadaje się już do niczego, bo nie można nad nią zapanować.
– Czyli to znaczy, że nie mógłbyś mi dać z powrotem mojej mocy?
– Nie mógłbym. – odparł Łączący.
– Ach, trudno. – pomimo głębokiego rzczarowania, Anna postanowiła pogodzić się z faktem, iż przyjdzie jej teraz wieźć życie jako człowiek, nie posiadający mocy, bez dalszego zgłębiania niezbędnej pieśniarzom wiedzy. – I tak już przez te dwa lata zdążyłam się przyzwyczaić do życia bez Pieśni.
– To musiało być okropne. – rzekł Kargas.
Anna miała wrażenie, iż nieoczekiwanie na jego granitowej twarzy pojawił się jak gdyby malutki zalążek współczucia. Wówczas w jej sercu zajaśniała nadzieja. Kto wie? Może kiedyś przyjdzie taki czas, gdy z tego zalążka najpierw zacznie kiełkować, a potem wykwitnie prawdziwa empatia.
„I czego ja się spodziewam po istocie, która żyje tylko tym, by łączyć ze sobą różne moce i światy? – spytała samą siebie, a odpowiedź na to pytanie brzmiała: Zbyt wiele”.
Po chwili milczenia, Anna zwróciła się do Kargasa z pytaniem:
– Skąd wiesz, jak wygląda życie bez posiadania mocy?
– Widziałem takich ludzi. – odpowiedział. – Wydawali mi się tacy beznadziejnie słabii.
– O mnie także w ten sposób myślisz? – spytała, choć i tak znała już odpowiedź.
– Tak, dlatego jestem twoim strażnikiem.
– Dlaczego aż tak bardzo ci na mnie zależy?
– Uwolniłaś mnie. Przez to jestem ci winien służby do końca życia.
– Ależ nie, Kargas. Jak tylko odnajdziemy moich przyjaciół, będziesz mógł wrócić do swego dawnego życia.
– Nie chcę.
– Aż tak nienawidzisz Sargadżaru?
– Tak. Za tę niewolę!
– A jest ktoś, kogo kochasz?
– Ktoś, kogo kocham? – w głosie olbrzyma wyraźnie dało się słyszeć zdziwienie, jakby nie rozumiał, cóż takiego Anna ma na myśli.
– Chodzi mi o osobę, na której ci zależy i która jest dla ciebie ważna. Nie mówię o takiej, której jesteś winien jakąś przysługę. Mam na myśli po prostu wzajemną miłość.
– Miłość? Co to takiego?
Anna przez chwilę milczała, usiłując znaleźć najbardziej odpowiednie wyjaśnienie. Zastanawiała się, w jaki sposób można wytłumaczyć to jedno (jakże ważne słowo) istocie, żyjącej zdobywaniem coraz to większej ilości mocy, braniem udziału w licznych wojnach oraz bronieniem słabszych. Właśnie. Bronienie słabszych istot. Postanowiła obrać to za swój punkt odniesienia.
– Kargas. – zaczęła, patrząc mu prosto w oczy. – Jeśli uważasz, że jakaś istota jest od ciebie o wiele słabsza (wszystko jedno czy człowiek, czy nie), to jakie masz wobec niej zamiary?
– Wtedy ją chronię.
– Ale przecież taką Zasadę wyznają istoty z Sargadżaru, którego ty nienawidzisz.
– Nienawidzę samych istot z Sargadżaru. Jednak są w tym świecie zasady, które szanuję. Do nich zalicza się obrona słabszych.
– Rozumiem. – przyznała, po czym ciągnęła dalej. – To skoro pomagasz słabszym istotom, to współczujesz im tego, że są słabe. To prawda?
– A co to znaczy współczuć?
To pytanie uświadomiło Annie, iż Łączący, z którym miała do czynienia będzie w stanie wiele pojąć, jeśli tylko nauczy się nazywać ludzkie uczucia. Zdawała sobie bowiem sprawę, iż zanim został ukarany, musiał pochłonąć „Siłę Pieśni” niebotycznej ilości ludzi. Kto wie? Może żywił się także mocą emanującą z syren? Niewykluczone, iż wraz z nią Łączący przyjął także zdolność do odczuwania tego wszystkiego, co rodzi się w sercu. Ono bowiem jest źródłem zarówno „Siły Pieśni”, jak i uczuć.
– Gdybyś nie współczuł słabszym istotom, nie broniłbyś ich.
– Nigdy nie myślałem, że robię to ze współczucia. Po prostu tak musi być.
– Czyli to znaczy, że współczułeś, tylko nigdy nie umiałeś tego tak określić?
– Możliwe.
„A więc jednak się nie pomyliłam. – pomyślała Anna, a jej serce raz jeszcze rozjaśnił blask nadziei. – On nie jest tak zły, na jakiego wygląda. Jest po prostu nieociosanym kamieniem. Potrzebuje kogoś, kto potrafiłby go oszlifować. Wydaje się przy tym taki samotny i zgubiony przez własną chciwość. Do tego jeszcze ten obłęd, który ode mnie przejął. Ach, Kargas, Kargas! – westchnęła z głębokim wzruszeniem.”
– A potrafisz powiedzieć, co czujesz wobec tych istot, którym pomagasz?
Spodziewała się dłuższej chwili namysłu, zanim Łączący sam sobie to uświadomi. Jednak ku jej zdziwieniu odpowiedział od razu.
– Nie mam pojęcia. Robię tylko to, co do mnie należy.
– To i tak jest niezwykłe. w takim razie wychodzi na to, że wy – istoty z Sargadżaru macie to we krwi. – powiedziała ze szczerym uznaniem. – Teraz jest wojna, a w czasie wojny mało kto poczuwa się do bronienia słabszych. Większość chce po prostu chronić siebie i swoich bliskich. Ja dla ciebie jestem obca, a mimo to nie byłeś wobec mnie obojętny.
– Wobec ciebie trudno być obojętnym, Anna. Sam nie wiem dlaczego.
– Nie musisz się nad tym zastanawiać. – rzekła, głaszcząc go przyjacielsko po ramieniu z właściwą sobie delikatnością.
Ten gest zdawał się być Kargasowi zupełnie nieznany. Wiedział jedynie, iż nie miał on nic wspólnego z wrogością. Spojrzał pytająco na swą towarzyszkę.
– Ach tak. Zapomniałam. Ludzie w taki sposób okazują sobie sympatię, także zrozumienie i współczucie.
– Sympatia to coś zupełnie innego, niż nienawiść, prawda? – upewnił się Kargas.
– Zgadza się. Na przykład ja czuję wobec ciebie sympatię.
– Czujesz dlatego, że cię wyleczyłem?
– Tak, ale nie tylko dlatego. Po prostu cię polubiłam.
– Tak jak ja lubię łączyć ze sobą moce?
– Nie nie. To zupełnie co innego. Lubię ciebie jako osobę, lubię z tobą rozmawiać… Mam wrażenie, że jest w tobie miłość, której przez całe życie nie miałeś komu dać.
– Trudno dać komuś coś, o czym się nigdy nie słyszało.
– Masz rację, Kargas. Jednak bardzo bym chciała, żebyś kiedyś ją otrzymał.
A jak to jest?
– To tak, jakby ktoś ciebie tak bardzo, bardzo, bardzo lubił. Wyobraź to sobie. Ja lubię z tobą rozmawiać, a miłość to jest coś znacznie więcej.
– Nie umiem sobie tego wyobrazić. – rzekł Kargas i była to szczera prawda.
– Mam nadzieję, że kiedyś sam tego doświadczysz.
– A w jakich sytuacjach można tę miłość dostać? No bo w Sargadżarze jest tak, że "siłę pieśni" można pochłonąć tylko w czasie walki i to od człowieka, czy istoty, która stanowi zagrożenie dla innych.
– To z miłością jest zupełnie inaczej. Im więcej się jej otrzyma, tym lepiej.
– Mnie też jest lepiej, jak pochłonę dużo mocy.
– Ale miłości nie pochłaniasz, tylko ją dostajesz i dajesz komuś innemu. Aha. I nikt ciebie za to nie karze.
– A można ją połączyć z jakąś mocą?
Anna roześmiała się, próbując sobie to wyobrazić.
– Czemu się śmiejesz?
– Nie z ciebie. Tylko to zabrzmiało dość zabawnie. Nie, oczywiście, że się nie da, Kargas.
– To ja już w ogóle nie wiem o co chodzi.
– W takim razie powiem ci, że miłość jest mocą o wiele silniejszą niż "siła pieśni", "siła syren" i wszystkie inne moce razem wzięte. Jest tak potężna, że nie można jej połączyć z żadną siłą.
– Skoro tak mówisz, to chciałbym kiedyś ją dostać.
Annę to uradowało. Znaczyło to bowiem, iż udało się jej jakoś przemówić do olbrzyma i jej wyjaśnienia nie zostały sprowadzone do walenia głową w mór.
– Kargas. – zagadnęła. – Ty naprawdę chciałbyś kiedyś znaleźć się na Ziemii?
– Tak. Zrobię wszystko, co w mojej mocy Łączącego, byśmy się stąd wydostali.
– W całej sytuacji jest jedno pocieszenie. – stwierdziła Anna, uśmiechając się do olbrzyma. – Żadne z nas nie jest zdane tylko na siebie. Mam nadzieję, że uda nam się kiedyś wrócić do domu. Ciekawa tylko jestem, jak i kiedy to się stanie.