Siedzę sobie sam w mojej kuchni. Nic nie robię. Tylko zapaliłem jednego papierosa, bo mi się nudziło, a teraz tylko myślę. Ale o czym?
Właśnie. Co może się roić w głowie takiego nieroba i lenia, jakim jestem ja – Jimmy. W dodatku nie wyglądam ani trochę oszałamiająco. Jestem niski i trochę przy tuszy, co na pewno znakomicie komponuje się z moim lenistwem. Moje ciemno-brązowe włosy ciągle sterczą w artystycznym nieładzie. Nigdy nie mogę doprawadzić ich raz na zawsze do porządku. Mój ulubiony strój to piżama, a jedyne rzeczy jakie lubię robić to leżenie, siedzenie, czasem też gadanie (ale nigdy nie jest to nic mądrego) no i śmianie się. Na razie jednak nie mam z kim, więc pozostaje mi tylko gadać i śmiać się do własnych myśli.
Jest mi naprawdę dobrze, kiedy tak sobie siedzę w moim bujanym fotelu. Czuję się odprężony. Żadne hałasy mi nie przeszkadzają i nikt nie wrzeszczy: "Jimmy, ty leniu śmierdzący! Weź się do roboty, bo cię kiedyś uszkodzę!" W takich chwilach jak ta, nie brakuje mi do szczęścia naprawdę niczego.
Jest mi tak dobrze, że robię się ociężały, a nawet lekko senny. Mój fotel zaczyna się przyjemnie kołysać, wprawiając mnie w uśmiech, który każdy, kto nie jest mną mógłby uznać za idiotyczny. Ale to nic! Ja jestem po prostu Jimmy i koniec.
Zaczynam czuć najpierw delikatny, ale z każdą chwilą coraz silniejszy zapach pomarańczy. Tak skutecznie wypełnia on powietrze, że papieros, którego wcześniej zapaliłem, zupełnie się ulotnił. Mmmm. To całkiem miłe! Wdycham te pomarańcze tak zawzięcie, że aż mi w głowie szumi. Nie wiem skąd wziął się ten zapach, ale oby tak dalej! Mózgu mi to nie wyżre, bo za bardzo nie ma czego wyżerać.
Kołysząc się w fotelu zauważam nagle, że w mojej kuchni robi się bardzo jasno, a to jest co najmniej dziwne, bo za oknem leje, jak z cebra. Ale to jeszcze nic. Z podłogi zaczyna wyrastać olbrzymi kwiat. Rośnie, rośnie, rośnie, rośnie… No i co? Sięga kielichem aż do sufitu. Zaczyna się na niego wspinać jakaś mała dziewczynka z wiankiem na głowie. Tak w ogóle, to od stóp do głów jest krzykliwie pomarańczowa. Powiem więcej – jest prze-prze-przepomarańczowa. Tylko skórę ma lekko brązową od słońca. Za to włosy, sukienka, buciki, skarpetki i korale sprawiają wrażenie, jakby oczy mi chciały wypalić, takie to wszystko żarówiaste.
Dziewczynka włazi na tego kwiata i śmieje się, jak głupi do sera. "O co jej chodzi? – zastanawiam się." Gapię się na nią, aż wreszcie nie wytrzymuję i gadam do niej:
– Ej ty, mała! Po jakiego grzyba pchasz się na tego kwiata?
A ona nic, tylko się chichra, jak nakręcona.
W dodatku nie wiadomo skąd, ale pod sufitem zaczyna świecić słońce i to tak jasne, że aż zaczynam szukać okularów przeciwsłonecznych, bo mnie cholernie razi w oczy. A ta mała się tylko śmieje i śpiewa cienkim głosikiem: "La la la la la la!.
No dobra. Spróbuję jeszcze raz.
– Co ty wyprawiasz, malutka?
Znowu nic, tylko się śmieje. Patrzy na mnie tak, jakby chciała powiezieć: "Oj, Jimmy Jimmy. Lepiej poszukaj swojego mózgu zamiast tych okularów". No to ja do niej gadam:
– To poszukajmy go razem, bo chyba naprawdę gdzieś mi się zapodział.
– Hi hi hi hi hi hi! – taka jest jej odpowiedź. Potem zeskakuje z kwiata, ale nie na podłogę. No tak! Przecież to by było nudne. Zaczyna wywijać w powietrzu takie salta, że aż połaskotała mnie gęstymi, rozwianymi włosami. Wstrząsa mną taki chichot, że zsówam się z fotela i tarzam na podłodze w kuchni. Na pewno wyglądam komicznie. W dodatku ta mała dalej szaleje. Inwazja łaskotków trwa w najlepsze.
Potem nagle, niewiadomo czemu ląduję w jakimś ogrodzie, ale na pewno to nie jest mój ogród, który moja mamuśka co trzeci dzień natrętnie każe mi oporządzać. Pełno tu dzikiej winorośli, słoneczników i tulipanów, tworzących kępy tylko o głowę niższe ode mnie. W życiu nie widziałem tylu kwiatów na raz! Poza tym widzę też wodę, która nie leci ani z nieba, ani nie wypływa z ziemi, tylko unosi się w powietrzu, jakby dostała skrzydeł, albo cholera wie czego jeszcze. W dodatku to diabelstwo ma lata tak sobie w tysiącu różnych kształtach: psy, koty, pszczoły, znalazł się jakiś bocian…
Podchodzę więc do jednego z tych wodnych psów. Sięga mi gdzieś do kolan i w ogóle widać, że to potężne psisko. Głaszczę go odruchowo. Już chciałem powiedzieć: "Oh, jaki śliczny piesek!, ale moja ręka dosłownie zanużyła się w jego grzbiecie. I co? I oczywiście słyszę za sobą gdzieś w krzakach ten znajomy piskliwy śmieszek. Moja mała "prześladowczyni" wyskakuje z ukrycia i patrzy na mnie jak na ostatniego pajaca i ma ubaw po pachy.
– O, ty! – wołam zaczepnie. – Już ja cię dopadnę! Ładnie to tak podśmiewać się ze "starego" Jimmy'ego?
I biegnę za tą małą "wariatką". Ale oczywiście niebyłbym Jimmy'im, gdybym nie wpakował się w coś, co stoi mi na drodze. Tym razem była to woda w kształcie niedźwiedzia. Wpadam w to przeogromne cudo z takim impetem, jakby to był kamień i odziwo wpadam wprost do brzucha zwierzęcia. Bummmmmmmm! Niedźwiedź eksploduje, a mnie zalewają wodne odłamki. Ja piórkuję! Nigdy przyszło mi do głowy, że woda może
się łamać! Normalna, niezamarznięta woda! Zaczynam się ksztusić, kasłać, a woda wlewa mi się strumieniami gdzie się tylko da. Jestem pewny, że za chwilę znów usłyszę śmiech tego małego hohlika, który wyskoczy zza drzewa, a tymczasem…
– Jimmy! Ty leniu śmierdzący! Weź ty się za siebie! – skrzekliwy głos mojej mamuśki sprowadził mnie na ziemię, a strugi zimnej wody okazały się być najprawdziwsze w świecie. Znów jestem w mojej kuchni na moim bujanym fotelu i znów wszystko po staremu.
I kto tu zechce zrozumieć takiego wariata?
King Crimson "Indor game"