A działo się to kilkaset lat temu. W dalekich, nigdy dotąd niezbadanych głębinach Morza Śródziemnego, aż pod samym jego dnem, rozciągało się podwodne miasto zwane Szengarem. Było ono malownicze i połyskujące od różnobarwnych pereł i muszli. Zamieszkiwały je syreny – zarówno płci kobiecej, jak i męskiej, którymi dowodziła najstarsza z nich – Harwanidża o imieniu Hezrena. Była ona bardzo łaskawa dla wszystkich należących do jej ławicy syren, lecz równocześnie potrafiła być także okrótna, ale tylko wobec tych, którzy stanowili zagrożenie dla słabszych istot. Nad nimi bowiem Hezrena roztaczała bardzo troskliwą, pełną syreniej miłości i oddania opiekę, toteż wszyscy, którzy w jej obecności ośmielili się podnieść rękę na bezbronnych ludzi, wówczas byli narażeni na gniew bezlitosnej Harwanidży.
Syn Hezreny – Kelgenar – bardzo popierał postępowanie swojej matki, toteż ilekroć jakiś człowiek znalazł się w niebezpieczeństwie, to waleczny syren gotów był zaciekle bronić każdej, słabszej od siebie istoty. Robił to szczególnie chętnie, gdy pomocy potrzebowały piękne, młode kobiety, ale i starzy ludzie mogli zawsze liczyć na pomocną dłon Kelgenara.
I choć wydawać by się mogło, iż Szengar ukryty jest przed światem, to jednak zamieszkujące w nim syreny bynajmniej nie stroniły od ludzi. Co więcej, gdy uznały, iż napotkane przez nie osoby są samotne, lub też grozi im niebezpieczeństwo, to nie tylko przychodziły im na ratunek, ale także dawały im schronienie do końca życia. Wówczas śpiewem przywoływały ich do siebie, otaczały swymi silnymi, a zarazem czułymi ramionami i zanurzały się z nimi w głębinę, gdzie znajdowało się zastawione olbrzymim kamieniem wejście do Szengaru. Tam zaś syreny otaczały każdego opieką, śpiewając i przemawiając do ludzkich dusz w charakterystycznych dla siebie syrenich językach. Życie pod wodą umożliwiała przybyszom emanująca z syren moc, którą nagromadziły one przez wieki.
Byli też i tacy, którzy wiedzieli o istnieniu Szengaru i świadomie przypływali tam, by ukrywać się w czasie zażartych bitew między pieśniarzami – ludźmi posługującymi się poetyckimi zaklęciami śpiewanymi, lub też recytowanymi na głos. Pieśniarzom służyły potężne, obdarzone wielką mocą istoty. I oto jedna z takich sytuacji miała miejsce, gdy rozpętała się kolejna już wojna przeciwko Armanowi – pieśniarzowi, który ogłosił się wielkim mistrzem – najważniejszym spośród wszystkich ludzi posiadających "siłę pieśni", który uparcie dążył do zawładnięcia całą ziemią, oraz innymi światami, jakie znajdują się w Międzyświeciu, czyli bezkresnej, wodnej przestrzeni, zamieszkiwanej przez wszelkie istoty, które urodziły się tam, lub też zostały zesłane, by ponieść karę.
Wojna przeciwko Armanowi przypadła również na rok Wielkiej Burzy, kiedy to na morzu szalał sztorm, grzmiały potężne pioruny, a błyskawice przecinały powietrze swymi świetlistymi ostrzami. Co sto lat jedna z błyskawic, mająca jako jedyna kształt klucza, otwierała na morzu niewidoczne dla oczu przejście przez granicę Ziemi ze Światem za Błyskawicą. Wówczas ci, którzy w czasie Wielkiej Burzy znajdowali się na morzu, byli narażeni na przeniesienie się ze Świata za Błyskawicą na Ziemię, lub też z Ziemi do Świata za Błyskawicą. Granice między tymi światami były niedostrzegalne dla ludzkich oczu, toteż nikt nie miał wpływu na to, czy zostanie przeniesiony. O wszystkim decydował tu żywioł.
I taki oto los spotkał dobroczynne syreny wraz z Szengarem, który jak dotąd nie zmienił ani razu swego miejsca i uznawany był przez wszystkich zamieszkujących to podwodne miasto za oazę w morskiej głębinie, w której to oazie zawsze można było poczuć upragniony spokój i doznać ukojenia.
Tak było dotąd, lecz kiedy Szengar dostał się do "Świata za Błyskawicą" (w dodatku na obcym morzu), wówczas władzę nad nim zaczynały przejmować miejscowe syreny, którym podwodne miasto bardzo, ale to bardzo przypadło do gustu, gdyż podobnie jak te z ławicy Hezreny, prowadziły zdecydowanie osiadły tryb życia. Pomimo tego podobieństwa, obie ławice bardzo różniły się między sobą przede wszystkim swymi obyczajami, o czym syreny z Szengaru rychło się przekonały.
W tym oto czasie syreny wzięły pod swą opiekę dawną pieśniarkę Annę, liczącą zaledwie osiemnaście wiosen, wraz z jej przyjaciółmi i mężem Argyrisem. Dwa lata wcześniej Anna sprzeciwiła się pieśniarzowi o imieniu Eskandar, który usiłował zmusić ją do służenia Armanowi, którego ów pieśniarz uważał za swego pana i władcę wszechświata. Wówczas Eskandar zaśpiewał nad niewinną dziewczyną straszliwą i nieodwracalną „Pieśń Obłędu”, której działanie mistrz Anny imieniem Amerhan jedynie złagodził za pomocą „Pieśni Ukrytych Myśli”. W umyśle swej uczennicy pozostawił on również swój cień po to, by móc chronić ją przed innymi zakazanymi Pieśniami bez względu na dzielącą ich odległość. I choć Anny nie dręczyły już straszliwe widziadła, przed którymi uciekała z krzykiem i obłędem w oczach, to jednak straciła ona niemal całą swą wiedzę i zdolność do samodzielnego myślenia, stając się podobna do małego, aż zanadto ufnego dziecka. Nie straciła jednak czegoś po stokroć ważniejszego od wiedzy i umiejętności. Mianowicie nawet najstraszliwsza pieśń nie była w stanie pozbawić Anny ogromnych pokładów miłości do otaczających ją ludzi i istot. Ta miłość emanowała z serca dziewczyny przy każdym zetknięciu z innymi zarówno przed rzuceniem tej straszliwej klątwy, jak i wciągu tych ostatnich, najgorszych lat jej życia.
– No chodźże do nas, śliczna panienko! – zaszczebiotała słodko Immimia – drobniutka syrena ze Świata za Błyskawicą o miodowych oczach. – Z nami będzie ci dobrze, będziemy ci tak ślicznie śpiewały i popłyniesz z nami w cudowną, morską toń.
– Ależ ja… ja chcę do moich przyjaciół do mamy i do Argyrisa. – powiedziała Anna.
– Ale to właśnie my damy ci szczęście. Przy nas zapomnisz o wszystkich swoich troskach, nasze śliczne maleństwo. Popłyniesz z nami na naszą piękną, kolorową wyspę, gdzie nigdy już nie będzie ci smutno. Rosną tam takie delikatne kwiatki, które będziemy wplatały ci we włosy, a na brzegu zawsze leży mnóstwo malutkich, błyszczących muszelek, z których będziemy robiły tobie naszyjniki. No chodź! Chodź! Chodć, śliczna dziewczynko!
Głos Immimii brzmiał tak miło, delikatnie i przekonująco, iż Anna nie mogła się oprzeć jego melodii i słuchała z narastającym zaciekawieniem. Ponadto syrena emanowała słodkim, miodowo-kwiatowym zapachem, od którego Anna czuła się aż nazbyt błogo, a nawet lekko sennie. Biedna dziewczyna nie była nawet świadoma, że Immimia chciała podstępem zjednać ją sobie, by jej ławica mogła przejąć władzę nad Szengarem i wprowadzić w tym mieście rozwiązłość i niestałość we wzajemnych uczuciach i relacjach.
– A gdzie jest taka wyspa, Immimio? Pokaż mi ją, proszę. – Anna zarzuciła ręce na szyję syreny, w dziecinnym, błagalnym geście.
– Już do niej płyniemy, już za chwilkę ją zobaczysz, skarbeczku. – śpiewała Immimia.
– A zabierzesz tam też moich przyjaciół, mamusię i Argyrisa, prawda? – spytała naiwnie Anna.
– Twoimi przyjaciółmi odtąd będziemy my – syreny z naszej pięknej wyspy. Nie będziesz nawet musiała myśleć o tych, którzy zostali w Szengarze. Tam teraz wszystko się zmienia, ale na ten czas ty sobie u nas zamieszkasz.
– Dobrze, Immimio. Ale ja chcę razem z nimi. Proszę, przyprowadź ich. Proszę!
– Zapomnisz o wszystkich swoich troskach, bo u nas szczęście naprawdę cię spotka. Wokół Ciebie będą zawsze twoi przyjaciele, a szczególnie Ja, Alhimea i Hirmidia. – te dwie wymienione przez Immimię syreny uchodziły za najważniejsze w ławicy.
Z ust Immimii popłynęła jak gdyby słodka pieśń, która sprawiła, iż Anna pogrążyła się błogości, zupełnie nie zważając na odległość, jaka z każdą chwilą rosła pomiędzy nią, a przyjaciółmi, którzy chcąc pomóc syrenom z Szengaru w podzięce za ochronę, usiłowali walczyć z najeźdźcami. Pragnęła tylko słuchać tego krystalicznie czystego, delikatnego głosu, który ponadto obiecywał Annie wszystko, co najlepsze, a przecież biedna dziewczyna niczego na świecie tak nie pragnęła, jak tylko spokoju, bezpieczeństwa oraz swoich przyjaciół, którzy zawsze byli dla niej tak dobrzy, tak mili, zawsze potrafili ją pocieszyć, przytulić i przede wszystkim nie śmiali się z jej dziecięcej prostoty, za którą nikt nie mógł jej przecież winić.
"Tak! Oni tam są! Szukają mnie! Tęsknią! Ja chcę do nich! Do Argyrisa, do Mavzidy, do Naylii i Derin… – myślała gorączkowo.".
– Immimio, proszę! Popłyń tam ze mną! Zaprowadź mnie do nich, bo mnie szukają! Martwią się o mnie! Tęsknią!
– Ah, złociótka moja. Ty się tym nie kłopocz. Odtąd będziesz żyła tak jak my syreny – w blasku słońca, szumie wody i otaczać cię będą same piękne syreny, a nuż jakiś młodzieniec swe serce ci odda.
– Ale ja tego nie chcę! Chce tylko do mojego kochanego Argyrisa. Immimio! Proszę cię! Proszę! Proszę!
– Anna! Anna! Wróć do nas! Nie pozwól jej! Nie pozwól! Nie oddamy imciebie! Nie oddamy Szengaru! Nie oddamy! Nigdy!
Nawoływania przyjaciół Anny, oraz syren z Szengaru przeszły nagle w gwałtowny sztorm na morzu, w którym dwie ogromne ławice syren mierzyły się ze sobą w zaciekłej walce. Immimia, Alhimea i Hirmidia zdawały się górować nad wszystkimi. Były na swoim terenie i świadomość ta, oraz znaczna przewaga liczebna uskrzydlała je, a także dodawała niezachwianej pewności w swoje zwycięstwo.
Wir walki wprawiał Annę w lęk, a także poczucie zagubienia i bezradności. Pragnęła tylko spokoju i ciepła. Myślała tylko o tym, by ujrzeć znowu te znajome twarze, rzucić się każdemu ze swych przyjaciół na szyję i wiedzieć, że już jest wszystko dobrze. Zaczęła płakać rzęsistymi łzami, które padały to na szyje i włosy trzymającej Annę Immimii, to skapywały do morza, stając się kolejnymi kroplami w bezmiarze wody. Jednak nikt zdawał się nie dostrzegać jej rozpaczy i lęku. Wszyscy walczyli tak zaciekle, że na morzu powstał ogromny kocioł pełen kłębiących się w morskich falach postaci. Była to bezładna i chaotyczna mieszanina głów, nóg, rąk i syrenich ogonów.
„Ja nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Niech to się już skończy! Chcę do… do…"
Ze strachu Anna sama uż nie zdawała sobie sprawy, czy krzyk, jaki rozdzierał jej skołatane serce wydobywał się z niej naprawdę, czy też po prostu bezgłośnie wiązł jej w gardle. Jej prosty, związany Pieśnią Ukrytych Myśli umysł nie był w stanie udźwignąć tak potężnych emocji, które odzwierciedlała gęsta piana morska, wzbijana w górę przez walczące syreny. Dwie ławice nacierały na siebie przy wtórze gniewnych okrzyków w niezrozumiałych dla ludzi językach. Jednak Anna po pewnym czasie przestała już widzieć i słyszeć co kolwiek. Zesztywniała raptownie i znieruchomiała. Tylko jej mocno wytrzeszczone, piwne oczy patrzyły w jeden punkt, a z otwartych ust wydobywał się jedynie rozpaczliwy, niemy krzyk.
W tym stanie Anna tkwiła zaledwie przez chwilę, choć wydawało jej się, iż minęło już kilka godzin. Zresztą czas nie miał już dla niej najmniejszego znaczenia. Następną bowiem rzeczą, jaką udało jej się wyłowić spośród tego przeraźliwego chaosu były słowa wypowiedziane przez Alhimeę:
– Cóż. Skoro nie chcecie oddać Szengaru pod nasze panowanie i żyć w nim zgodnie z naszymi obyczajami, to nasz spór zostanie rychło zażegnany, lecz przykro mi bardzo, ale niestety na waszą niekorzyść. Jesteście bowiem na morzu, które należy do naszej ławicy, więc to my mamy pełne prawo do tego, by was ukarać. Na wasze nieszczęście granica Świata za Błyskawicą z Międzyświeciem jest niemalże na wyciągnięcie ręki, czy też syreniego ogona.
Istotnie, Alhimea miała rację, bowiem Świat za Błyskawicą swoim wyglądem przypominał okrągły talerz, na którego krawędziach piętrzyły się wysokie skały, stanowiące granicę z Międzyświeciem.
– Odtąd wasze miejsce jest tam. – to rzekłszy, Alhimea wskazała palcem zakończonym grubym, ostrym pazurem na skalisty okrąg, za którym niczym otchłań mitycznego Tartaru, czerniała niezmierzona, wodna przestrzeń. Na te słowa syreny z Szengaru wraz z co silniejszymi ukrywającymi się tam ludźmi podniosły gniewny krzyk i rzuciły się do ataku, popychając morskie fale w stronę wrogiej ławicy. Przebiegłe syreny ze Świata za Błyskawicą najwyraźniej spodziewały się takiego natarcia, toteż skierowały się w stronę skał, wyznaczających naturalną granicę pomiędzy ich światem, a Międzyświeciem. Chciały w ten sposób zwabić syreny z Szengaru do skalistego uskoku, by zepchnąć je wszystkie w bezdenną otchłań.
Spostrzegł to Kelgenar – syn Harwanidży Hezreny, więc zaatakował ławicę Alhimei, ustawiając się bokiem do czarnej przepaści, by zmusić wroga do zmiany kierunku.
– Niedoczekanie wasze, wy żmije, gnidy! Nie jesteście godne tego, by być syrenami! – ryknął Kelgenar, a jego dźwięczny, basowy głos poniósł się gromko po morskich odmętach.
Jego matka zaś dodała:
– A niechże was ryby rozszarpią na strzępy i zrobią sobie z was ucztę, wy parszywe pijawki! – i tak złorzecząc swym wrogom, Hezrena wznieciła kolejną falę sztormu.
Moc Harwanidży dosięgnęła również Immimię, wskutek czego syrena znalazła się bardzo blisko granicy z Międzyświeciem. I wtedy wzrok Anny padł na szczyt jednego ze skalistych wzniesień, za którym wznosiła się czarna ściana wody, która lekko się uginała, gdy wynórzała się z niej jakaś żyjąca w Międzyświeciu istota, ale nawet najmniejszy ruch nie był w stanie zrównać jej z morzem.
– Immimio, co to jest? Czemu tam tak ciemno? – pytała Anna drżącym z przestrachu głosikiem.
– To jest Międzyświecie, skarbeczku. – i choć uśmiech Immimii wydawał się być dla Anny miły, to jednak zdrowa, niedotknięta przekleństwem osoba dostrzegłaby w tym uśmiechu cień szyderstwa.
– Ale czemu jesteśmy aż tak blisko? Przecież to jest takie straszne. A te syreny nie zrobią nic złego moim przyjaciołom i Argyrisowi?
– To zależy tylko od twoich przyjaciół, złotko, bo jak na razie nie za bardzo chcą się nas słuchać.
– Ale to chyba tak nie wolno, bo oni nic złego wam nie robią.
– Nie? – Immimia sprawiała wrażenie osoby, której coraz trudniej przychodzi ukrywanie swojego głębokiego niezadowolenia. – Przecież cały czas z nami walczą.
– To ja już nie wiem. Wy jesteście przecież takie miłe.
– Widocznie oni są zbyt głupii, żeby to docenić. – Immimia najwyraźniej postanowiła dopasować swój tok rozumowania do takiego poziomu, żeby rozmowa nie stanowiła dla Anny trudności.
– Nie mów tak! – na twarzy Anny pojawił się wyraz złości, jaki występuje na twarzy dziecka, gdy ktoś sprawi mu przykrość, ale spojrzenie to było tak szczere, że Immimię lekko zbiło to z tropu. – Oni są dobrzy, tylko… tylko stało im się chyba coś złego. Ale wy nie zrobicie im przecież nic złego, prawda?
– Już ci powiedziałam, moje dziecko, że to zależy tylko od nich.
– Ale… Ale… Nie! Proszę! Nie! – gorzkie łzy raz jeszcze wypłynęły z oczu Anny, bowiem cała sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna.
Wykorzystując tę chwilę słabości biednej dziewczyny, Immimia znów rozpoczęła swą słodką pieśń, by zagłuszyć nią smutek i bezsilność w sercu Anny.
Do uszu dziewczyny dochodziły jedynie głośne, pełne buntu okrzyki:
– Nie oddamy wam Szengaru!
– Nie pozwolimy, by te obrzydliwe, niewyżyte gnidy robiły sobie z nami wszystko, co im się żywnie podoba!
– Jesteście kurtyzanami, a nie syrenami!
A gdy walka sięgnęła wreszcie zenitu, Alhimea, będąca Harwanidżą tej rozpustnej ławicy wykrzyknęła gniewnym i jadowicie zimnym głosem, od którego wszystkim krew ścięło w żyłach:
– A niech was wszystkich Międzyświecie pochłonie!
Usłyszawszy to, Immimia podpłynęła do skalnej granicy z Międzyświeciem, wzbiła w górę kłęby morskiej piany i z całej swej siły wepchnęła Annę prosto w czarną ścianę wody, w której wnętrzu przerażona dziewczyna natychmiast zniknęła.
Anna nie zdawała sobie sprawy, jak długo dryfowała w wodach Międzyświecia, to wznosząc się, to opadając w głębinę. Gdy się ocknęła i poczuła, iż zewsząd otacza ją chłodna, a ponadto cięższa, niż zazwyczaj, jak gdyby skondensowana woda, ogarnęło ją przerażenie tak silne, że nie mogła wydobyć z siebie nawet cichego, stłumionego łkania.
Dookoła panował gęsty półmrok i ze wszystkich stron do uszu dziewczyny dochodziły dźwięki, jakich nigdy dotąd nie słyszała. Oprócz chlupotu wody, rozbrzmiewały rozmaite parsknięcia, skowyty, pojedyncze kwiknięcia i syki, warczenie i bulgoty. Wszystko to tworzyło bezładną kakofonię, która tylko potęgowała lęk Anny, uświadamiając ją, iż tutaj w Międzyświeciu można się spodziewać dosłownie wszystkiego.
– O nie! Ratunku! Pomocy! – wrzasnęła, gdy podpłynął do niej oślizgły, podłóżny stwór, pokryty lepką, brązową błoną. Zamiast kończyn, z jego tułowia wyrastały pary długich, wąskich, kolczastych macek, po kilka z każdej strony. Anna słyszała, jak owa odrażająca istota z pluskiem porusza nimi w wodzie i widziała, jak dwie pary tych wstrętnych macek poczęły się chciwie wyciągać w jej stronę. Pisnęła przeraźliwie i chciała uciekać, lecz bała się poruszyć, gdyż macki zdawały się być bardzo blisko niej. Woda natomiast ciągle pchała ją w dół i choćby Anna chciała wytężyć wszystkie swoje siły, to i tak nie mogłaby tego powstrzymać.
– Niech to już sobie pójdzie! Ja się boję! Ja nie chcę! Chcę do Argyrisa, do Mavzidy, do mojej mamusi, do Nayliyi i Derin… Pomocy! Aaaaaaa! – pisnęła raz jeszcze, gdy potwór kłapnął swoją macką prosto w jej ramię.
Anna nie była w stanie powstrzymać pędu wody, która ciągnęła ją w dół długim kominem, w którym siła ciążenia zdawała się być zupełnie nieodzowna. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko skulić się, podciągając kolana pod klatkę piersiową i oplótłszy się ciasno ramionami, opadała coraz głębiej i głębiej. Jej młodziótkie serce rozpaczliwie tłókło się w piersi, niczym szamoczący się, malótki ptaszek schwytany przez kłósownika. Anna czekała w napięciu, aż komin wodny się skończy, a stopy napotkają na twarde, albo i miękkie dno. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Za to oślizgły, błoniasty potwór zupełnie zniknął z jej pola widzenia. Najwidoczniej wypadł z wodnego komina, którym opadała. Wówczas poczuła ulgę, spostrzegłwszy, iż zyskała choć krótką chwilę wytchnienia, lecz niestety nie na długo.
– Krkrkrrkrkrr! – dało się słyszeć gdzieś z oddali.
– Co to?! O nie! Nieeee! Pomocy! – zawołała, mając nadzieję, że ktoś ulituje się nad nią i zechce chociaż odsunąć od niej to straszliwe niebezpieczeństwo.
Odgłos, który tak przeraził Annę pochodził od istoty składającej się z pięciu pokrytych brunatnymi igiełkami kul, z których cztery mniejsze stanowiły osobliwy rodzaj odnóży (po dwie z każdej strony), natomiast ta piąta (największa, ponad tymi czterema) – była to głowa połączona z tułowiem. Z paszczy wystawały rzędy czarnych, stożkowatych kłów. Potwór umiał swobodnie nimi poruszać, wwiercająs się w ciało swej ofiary. Gdy mętne, szare ślepia napotkały pełen przerażenia wzrok Anny, wówczas wszystkie kły zwróciły się spiczastą częścią w jej stronę, jak gdyby żyły własnym życiem i gotowe były wbić się w jej drżące ze strachu ciało.
– Krrrrkrrkrkrrkr!
Było już coraz bliżej, więc Annie groziło coraz większe niebezpieczeństwo ze strony drapieżnej i najwyraźniej oszalałej z głodu bestii.
– Nieeeee! Zostaw mnie! Nie! Nie! nieeee!
– Krkrkrrrrkrkkrkkkkrrrrr! – wydawszy z siebie całą serię dzikich odgłosów, potwór o stożkowatych kłach ruszył z rozwartą paszczą prosto na Annę, która desperacko rzuciła się na oślep do ucieczki. Szamotała się bezradnie, machając rękami i nogami, ale i tak nie płynęła dostatecznie szybko, by umknąć wygłodniałemu potworowi, który raptownie dopadł ją i w tej samej chwili poczuła na swojej skórze ostre końce kłów. To ugryzienie wywołało ból tak silny, iż Anna przez dobrą chwilę nie czuła tej części ręki, w którą wbiły się ostre zębiska potwora. Ze wszystkich sił próbowała się wyrwać, lecz niestety na próżno. Rozdzierające krzyki, jakie zaczęła z siebie wydawać, natychmiast przykuły uwagę kilku następnych istot, które jedna po drugiej podpływały i przyglądały się jej. Ponadto sprawiały takie wrażenie, jak gdyby usiłowały wyczuć od dziewczyny coś, co nie jest osiągalne dla ludzkich zmysłów. To siła rzuconego na Annę przekleństwa tak je przyciągała.
Jedna z tych dziwnych postaci wyglądała jak porośnięty szorstkimi, szaro-zielonymi włosami człekokształtny stwór, z rybim ogonem w miejscu, gdzie kończą się plecy, a tam, gdzie powinny być ludzkie stopy, sterczały grube, spiczaste pazury. Natomiast palce u kończyn górnych zakończone były ostrymi jak brzytwy szponami, służącymi zapewne do rozszarpywania zdobyczy. Pysk nieco podobny do psiego dopełniały wyłupiaste, żółte oczy i kulkowaty nos.
Annie nie spodobało się to, iż ten dziwaczny stwór patrzy na nią tak, jakby zastanawiał się czy jest jadalna, czy też nie, więc nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, znów zaczęła uciekać, krzycząc w niebogłosy.
Nowo przybyła istota sprawiała wrażenie, jakby zachowanie dziewczyny wyraźnie ją zaintrygowało. Bestia podpłynęła nieco bliżej, lecz w przeciwieństwie do wcześniej spotkanych przez Annę dziwacznych stworzeń, w jej ruchach dało się zauważyć swego rodzaju namysł, świadczący o rozwiniętej (dość dobrze jak na taką pokrakę) inteligencji.
– Puść ją! – zaskrzeczał gniewnie człekokształtny stwór, zwracając się w stronę gryzącego Annę potwora. – Muszę się przyjrzeć tej dziwnej istocie, bo zdaje mi się, że czuję od niej jakąś niezwykłą moc.
Chwycił zdrętwiałą od ugryzienia rękę Anny w swoje szpony (bynajmniej nie zrobił tego delikatnie) i odciągnął ją od atakującej bestii, która nie chciała wcale odpuścić. Wobec tego człekokształtny stwór zaczął go gryźć. To zmusiło okrągłego do ataku, a co za tym idzie do puszczenia Anny, która na tę chwilę stała się jego ofiarą.
– Krrrkrrkkrrrkkkkrr! – okrągłemu najwyraźniej nie było w smak to, iż ktoś wyrywa mu jego zdobycz.
– Zostaw tę istotę! Ona jest moja! – skrzeczał człekokształtny.
W odpowiedzi okrągły wycharchotał właściwe sobie zgrzytliwe dźwięki, jakby chciał dać do zrozumienia przeciwnikowi, iż to właśnie on – okrągły był pierwszy i do niego należy schwytana zdobycz. Wówczas człekokształtny wytężył wszystkie siły i zatopił swe szpony w cielsku rywala, z którego wytrysnęła wodnista, brązowa ciecz o wstrętnym zapachu, po czym potwór już tylko dryfował bez życia po Międzyświeciu.
– Już po nim. – odezwał się człekokształtny i już zaczął przymierzać się do rozszarpania martwego cielska, gdy spostrzegł, iż Anna oddala się z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą było pole bitwy, więc postanowił zrezygnować ze swej uczty i jego zainteresowanie Anną znowu wzrosło.
– Ej! Stój! Zaczekaj! – zawołał, podpływając do niej i chwytając ją w pół, na co Anna pisnęła i skuliła się.
– Nie! Nie! Nic mi nie rób! Póść! Zostaw! Aaaaaa!
– No i czego ty tak piszczysz?
– Bbbbo… Bbbo… Bo się boję! – ze strachu wypowiadanie słów przychodziło Annie z wielkim trudem.
– Wszystkie istoty takie jak ty są takie strachliwe?
– Ja… Nie nie nie wiem… Puść!
– Nie teraz. – odparł stwór najwyraźniej zniecierpliwiony zachowaniem Anny.
– Proszę! Proszę! Ja chcę do mojego kochanego Argyrisa, do mojej mamusi, do cioci Mavzidy! Nie chcę być tutaj!
– Skończ już wreszcie! Nie wiem o kim ty w ogóle mówisz. Zresztą nieważne. Zaciekawiłaś mnie.
– Ja? Jak to? Czym? Ja nic nie zrobiłam. Mnie tu wrzucili. Proszę! Puść!
Człekokształtny usiłował nie zwracać uwagi na wydawane przez Annę okrzyki przerażenia. Przez chwilę patrzył na nią w głębokim skupieniu, na jakie było stać istotę nieposiadającą ludzkiego umysłu. Bacznie obserwował dziewczynę, świdrując ją swymi żółtymi oczyma, po czym napiął wszystkie mięśnie i sprawiał wrażenie, jakby całym sobą chciał wyczuć od niej coś pozornie niewyczuwalnego.
– Hmmmm. To jest do prawdy niezwykłe! – zawołał entuzjastycznie człekokształtny. – Jesteś tak słabą i strachliwą istotą, a wyczuwam od ciebie bardzo potężną moc! Ciekaw jestem, jak to możliwe. Powiedz mi, skąd ta moc się w tobie wzięła.
Anna spojrzała na niego z zakłopotaniem. Jeśli nawet chciała mu odpowiedzieć, to i tak bardzo trudno jej było pozbierać strzępki myśli. I choć miały one ze sobą logiczny związek, to jednak jej prosty umysł nie mógł go odnaleźć, nie mówiąc już o ubraniu tych myśli w słowa.
– No mów! Co to jest za moc?
– Ale ja… Ja nie wiem!
– Ktoś rzucił na ciebie jakiś urok? No powiedz wreszcie!
– To jest… pieśń… Zła pieśń. Ja nie chciałam i Eskandar… Eskandar…
– Jaka pieśń? Jaki Eskandar? Mówże wreszcie jak należy, bo nic z tego nie rozumiem.
Odpowiedziała mu cisza.
– Ty mnie słyszysz, czy nie? Odpowiadaj. To znaczy, że wszystkie istoty podobne do ciebie są tak samo głupie i słabe?
Ale Anna już tego pytania nie usłyszała. Wspomnienie znów powróciło do niej z nową siłą. Za każdym razem, gdy powracało, było tak samo żywe i wyraziste. Oczyma wyobraźni zobaczyła młodego pieśniarza ubranego w długi, czarny płaszcz, na którym białymi nićmi wyszyty był makabryczny wzór, przedstawiający plątaninę ludzkich kości. Słyszała szelest grubej, ciężkiej tkaniny, gdy do niej podchodził. Pamiętała także, iż za wszelką cenę chciała od niego uciec, lecz on wtedy ją dopadł, trzymał w żelaznym, prawie morderczym chwycie i pełnym nienawiści, a za razem tryumfu, śpiewał tę straszliwą pieśń. Była to pieśń, która raz na zawsze przesądziła o jej życiu.
Nie licząc już na jaką kolwiek reakcję ze strony Anny, człekokształtny stwór popłynął gdzieś w dal z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Co prawda mógłby wykorzystać niemoc, w jakiej się znalazła i urządzić sobie z dziewczyny ucztę, lecz bijąca od niej moc złej pieśńi sprawiła, iż bał się ją tknąć.
Spostrzegłszy, iż jest zupełnie sama w bezdennej otchłani, Anna zaniosła się spazmatycznym szlochem. Czuła się pozostawiona nawet przez tę dziwną, człekokształtną istotę, która nie raczyła podjąć żadnej próby, by jej pomóc. Anna była całkowicie zdezorientowana i wstrząśnięta parszywą sytuacją, w jakiej się znalazła.
Okrągła bestia ugryzła ją w rękę tak mocno, iż wciąż miała wrażenie, jak gdyby w jej ciało wbijały się ostre, stożkowate kły. Czuła tak potworny ból, iż nie miała siły, by płynąć, więc pionowo unosiła się na wodzie. Trzęsła się ze strachu, a nie z zimna, gdyż woda w tym miejscu była zaskakująco ciepła. Nie wiedziała dokąd płynie. Pragnęła natomiast znaleźć się jak najdalej od tych wiecznie nienasyconych drapieżników, którzy spoglądali na nią jak na swój pokarm. To spojrzenie wprawiało ją w lęk przed utratą życia, które i tak było w tej chwili bardzo zagrożone. Nie było bowiem przy niej nikogo, kto mógłby ją uchronić, ukryć przed tymi złymi stworzeniami, pocieszyć i utulić, a tego wszystkiego Anna potrzebowała teraz niemal tak silnie, jak powietrza. Nie umiała żyć będąc sama jak palec, a zwłaszcza, gdy ze wszystkich stron otaczała ją woda, a na jej życie czyhały wygłodniałe bestie. Czasem dryfowała, a czasem też płynęła powolnymi, niezdarnymi ruchami, unoszona przez mętną wodę i popłakiwała cichutko. Szlochając, powtarzała imiona swoich najbliższych, jakby w ten sposób chciała ich wszystkich przywołać, mając nadzieję, iż usłyszą i zaraz przybędą.
– Argyris! Argyris!
Odpowiadała jej cisza.
– Mamusiu!
I znów to samo.
– Nayliya! Derin!!
Zagubiona, biedna dziewczyna na próżno szukała oparcia, a ponadto dławił ją niepokój o swoich najbliższych i narastająca niepewność, czy jeszcze kiedykolwiek ich zobaczy. Przede wszystkim wspomnienie chwili, w której podstępne syreny ze Świata za Błyskawicą zepchnęły wszystkich w tę czarną, niekończącą się otchłań nie dawało jej spokoju. Anna była tak przepełniona strachem i tęsknotą, iż nie szczędziła łez. To przynosiło jej ulgę w cierpieniu. Płakała więc gorzkimi, żewnymi łzami i nie mogła przestać. Miała cichą nadzieję, iż ktoś z najbliższych usłyszy jej lament, przepływając obok. Los pozostawał jednak nieubłagany. Jedynym towarzystwem, na jakie Anna mogła w tej chwili liczyć, były małe, pokraczne stworzenia, które przyglądały się jej ze zdziwieniem i wydawały z siebie rozmaite dźwięki. Coniektóre, mające w sobie coś ze zwierząt, a równocześnie z roślin, podpływały nieco bliżej, lecz ich dotyk był tak nieprzyjemny, iż Anna wzdrygała się z obrzydzeniem i odganiała je swymi drobnymi dłońmi.
Wtem poczuła pod stopami miękki i lepki grunt, w nozdrza uderzył jej zapach wanilii z nutką karmelu, co było dziwne jak na miejsce pełne wody, dziwacznych istot i roślin. Potem zaczęła się zapadać w jakiejś bezkształtnej masie o gęstej konsystencji i kremowym kolorze.
– Aaaaaa! Co to? Nie! Nieee! Ratunku!
– Spokojnie. – owa masa przemówiła miłym, lecz nieco przeciągłym, męskim głosem. Wprawiło to dziewczynę w jeszcze większe przerażenie, bowiem zupełnie się tego nie spodziewała. – Nic złego ci nie zrobię, maleńka.
– Na na na pewno? – wyksztusiła lękliwie Anna.
– Ależ oczywiście. Jakże mógłbym wyrządzić krzywdę takiej ślicznej, niewinnej dziewczynie.
– Ale… A kim ty jesteś? – spytała Anna bardzo nieśmiało.
– Jestem Esselmin. – odparła nieznajoma istota, wciągając Annę jeszcze głębiej w kremową masę, na co Anna ponownie zareagowała przenikliwym piskiem. Tutaj zapach wanilii i karmelu stał się jeszcze bardziej intensywny, niż na zewnątrz.
– Nie bój się, moja ślicznióteńka. Za chwilę będziesz mogła sobie odpocząć i będzie ci bardzo cieplutko. Powiedz mi tylko, jak ci na imię.
– Ja… Jestem Anna. A co to jest?
– Co masz na myśli, moja słodziótka?
– To, co tak mnie wciąga.
– Ach, to tylko ja. – odparł Esselmin, a w jego głosie pobrzmiewało swego rodzaju rozanielenie.
– Jak to ty? Naprawdę? Proszę, nie rób tego! Ja nic złego nie zrobiłam.
Zaraz potem Anna była już całkowicie pogrążona w tej miękkiej masie, którą istotnie był sam Esselmin. Spostrzegła jednak, iż nie jest zupełnie sama, bowiem obok niej leżał na wznak niezbyt wysoki, szczupły mężczyzna o czarnych oczach, takich samych, puszystych włosach i przymilnym uśmiechu.
– A kim ty jesteś? – zwróciła się do niego. – Masz taki miły uśmiech.
– To też jestem Ja – Esselmin. – odpowiedział tym samym, przeciągłym głosem, którym wcześniej przedstawiała się Annie pachnąca wanilią masa.
– To wy macie tak samo na imię? – spytała zaciekawiona, jak dziecko, które poznaje bajkowy świat.
– Ależ skąd, ślicznotko. Nie ma tu nikogo prócz mnie. Jestem Esselminem, czyli taką istotą, która potrafi się zmieniać i rozszczepiać. Mogę być dwiema postaciami na raz, albo też takim miejscem jak to, w którym teraz jesteś. Powiedz, maleńka, czy to nie wspaniałe?
– Ale chyba tak się nie da.
– Oczywiście, że się da, mój skarbie. – mężczyzna w Esselminie znów bardzo przymilnie się uśmiechnął. – Zresztą Spójrz, ślicznotko. Zaraz ci to pokażę.
I tak też zrobił. Wówczas oczom Anny ukazał się dziwny widok, jakiego nigdy dotąd nie ujrzała. Leżący obok niej mężczyzna najpierw stał się miękki aż do tego stopnia, iż całkowicie upodobnił się do otaczającej ich kremowej masy. Potem rozległ się bulgot, jak gdyby ktoś gotował coś gęstego na ogniu, a na koniec prócz mężczyzny, z którym rozmawiała, dziewczyna zobaczyła obok siebie niemowlę.
– Ojej! Skąd się wzięło to maleństwo? Jakie śliczne! – zawołała, uśmiechając się.
– To też jestem ja, moja złociótka. – odpowiedziało jej tryumfalnie dziecko, , lecz o dziwo męskim głosem. Wprawiło to Annę w osłupienie. Spostrzegłszy to, esselmin postanowił naprawić swój błąd. – Ojej, przepraszam cię! Zapomniałem zmienić także głosu. – tym razem zabrzmiał już jak dziecko z tą różnicą, iż wszystkie słowa wypowiadał bardzo wyraźnie.
– Będziesz się opiekował tym malutkim? – spytała a nna, próbując zrozumieć wszystko po swojemu.
– Nie będę musiał. – odparł mężczyzna tym razem już we właściwy sposób. – Wystarczy, że zmienię to dziecko w kogoś innego. Hmm. Jakbyś chciała, to mogłabyś spróbować opisać mi kogoś, kogo znasz, a ja mógłbym się w niego zmienić. Tylko nie może to być ani kobieta, ani dziewczynka.
– Czyli, jak się zmienisz w Argyrisa, to on tutaj będzie naprawdę?
– Nie. To nadal będę ja Esselmin, tylko po prostu będę wyglądał jak… – zawahał się.
– Jak Argyris. – podsunęła Anna. Wypowiedzenie tego najdroższego jej sercu imienia wywołało w niej smutek, który nagle zagościł na jej twarzy.
Nie uszło to uwadze jej rozmówcy, toteż zapytał:
– A cóż to się stało, że tak posmutniałaś, moja maleńka? Któż to taki ten Argyris?
– To mój kochany mąż. Jest gdzieś tu… Pływa. Nie wiem gdzie. Też go wrzucili. Te syreny były najpierw takie miłe, a potem się zezłościły i…
– Nic nie mów, śliczniótka. – mężczyzna Esselmin objął ją uspokajająco. Jego skóra była zaskakująco gładka.
Dziecko na powrót złączyło się z pierwotną postacią Esselmina.
– W takim razie teraz zostaniesz u mnie. Tak będzie dla ciebie najlepiej.
– Ale ja naprawdę chcę wrócić na ziemię. – powiedziała, czując ucisk w gardle, zwiastujący nowy przypływ łez.
– Wystarczy, że jesteś tutaj we mnie, ślicznotko. Tu żadna krzywda ci się nie stanie. Leż sobie spokojnie. U mnie odpoczniesz. I już na zawsze będziesz moja. Tylko moja! I już nigdy nie wrócisz na ziemię!
– Ale… Ale… Nieee! – Anna zaczęła płakać. – Ja chcę do Argyrisa! Nie chcę tu być! Nie chcę!
– Ćśśśś. – szeptał, głaszcząc ją po głowie. – Ćśśśś. Moja maleńka. Nikomu już ciebie nie oddam. Już zawsze będziesz ze mną! Zapomnisz o tym złym, podłym i okrutnym świecie! Pozbędziesz się wszystkiego, co jest związane z tym światem! zrobię wszystko, co w mojej mocy, byś nigdy już nie czuła bólu. Taka niewinna istotka, jak ty nie powinna czuć bólu, bo to jest niegodziwe. Stworzyłem więc dla ciebie takie miejsce, w którym zawsze będziesz się czuła dobrze i tu na pewno będziesz szczęśliwa. Obiecuję ci to, moja śliczniuteńka.
– Ale ja chcę stąd wyjść i wrócic do Argyrisa i mojej mamusi. I do Mavzidy, do Nayliyi i Derin.
– Sprawię, żebyś Nawet nie musiała za nimi tęsknić.
– Ale tak się nie da. Proszę zabierz mnie do nich!
Anna wpatrywała się w Esselmina z wyraźnym zdziwieniem i zakłopotaniem. Wytężyła wszystkie siły swego umysłu, próbując zrozumieć ów dziwny potok słów, jakim uraczył ją leżący obok niej mężczyzna, lecz niestety na próżno. Czuła się zagubiona, gdyż Esselmin sprawiał wrażenie, iż ma wobec niej dobre zamiary. Jednak tęsknota okazała się silniejsza, niż najmilsze nawet pocieszenia.
– Nigdy nie przestanę za nimi tęsknić, Esselmin. – powiedziała cichutko.
– Ależ nawet się nie spostrzeżesz, kiedy to się stanie. – zaprzeczył, znów głaszcząc Annę po głowie.
– Proszę cię, nie mów tak! To takie smutne. – głos się jej załamał.
– Och, ja nie pozwolę, żeby taka kochana śliczna dziewczyna przeżywała takie cierpienie. – rzekł mężczyzna-Esselmin, lecz Anna nie odpowiedziała już nic.
Pragnęła jedynie choć przez chwilę poczuć się bezpieczna, więc nawet nie protestowała, gdy Esselmin ją obejmował. Nie była nawet aż tak bardzo przerażona jego słowami, gdyż w owej chwili nie miało to znaczenia. Była już tak wyczerpana ciągłą ucieczką, krzykiem, płaczem i powracającymi wspomnieniami, które odbierały jej przytomność umysłu, iż zupełnie opadła z sił. Chciała tylko poczuć czyjąś bliskość, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa i spokój, więc poddała się pieszczotom Esselmina. Rozluźniła napięte jak dotąd mięśnie, przymknęła oczy i powiedziała.
– Oni nie byli tacy mili, jak ty.
– Oni, czyli kto, maleńka?
– No… Jeden był taki długi i brązowy, drugi, taki kulkowaty z wystającymi zębami i jeszcze taki z pazurami.
– Zrobili ci coś złego?
– Gonili mnie i ten z wystającymi zębami mnie ugryzł… O tu! – to mówiąc, Anna wskazała na mocno zaczerwienioną ranę z wyraźnie odciśniętym, stożkowatym kłem potwora. – I ten długi mnie ukuł.
– Ojej! – zmartwił się Esselmin. – Bardzo cię boli?
– Tak. Szczypie mnie mocno.
– Ach, moje małe biedactwo! Odtąd już nigdy nie będziesz czuła bólu.
– Naprawdę? Nic już mnie nie będzie bolało? Ojej! Wspaniale! Esselmin, jesteś kochany!
– Ach, jak się cieszę, że mi zaufałaś! To znaczy, że nawet, jeśli troszeczkę ciebie wchłonę, to nie będziesz się bała, prawda?
– Co zrobisz, Esselmin? – spytała Anna głosem, wyrażającym zdziwienie pomieszane z lękiem.
– Zabiorę cię do takiego ślicznego i miłego miejsca, gdzie zawsze będzie bezpiecznie i przytulnie, ale teraz po prostu się prześpij i odpocznij, ślicznotko.
– Ale nie chcę, byś mnie gdzieś zabierał. Ani… Ani… Ani wchłaniał. Chcę wrócić na ziemię.
– Ćśśśś. – śpij moja maleńka. Jak się obudzisz, to będzie już wszystko dobrze.
– Proszę, Esselmin. Pomóż mi. – wyszeptała, czując, iż coraz trudniej przychodzi jej walka z sennością. Minęło zaledwie parę chwil, gdy zmęczenie posłało ją prosto w objęcia Morfeusza. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo potrzebowała snu.
Obudziwszy się, Anna doznała bardzo dziwnego uczucia. W pierwszej chwili myślała nawet, iż to tylko sen. A jednak się myliła. Zewsząd rozlegał się bulgotliwy dźwięk. Gęsta, kremowa masa, w której leżała, napierała na nią ze wszystkich stron, wsysając się w jej skórę.
– Aaaauu! Co to? Co się dzieje? – spytała Anna. Jej pełen spokoju i ufności uśmiech ustąpił miejsca przerażeniu.
– Właśnie sprawiam, moja słodziótka, że stajesz się częścią mnie. – to rzekłszy, Esselmin roześmiał się przeciągle. Jego oczy rozbłysły, jak gdyby nagle doznał ekstazy.
– Aaaaauu! Esselmin! Nieeee! To boli! Proszę! Przestań! Aaauuu!
– Ćśśśśś. Malótka moja. Ćśśśśś. – mężczyzna tkwiący z Anną wewnątrz masy objął ją tym razem dużo mocniej i jak gdyby bardziej namiętnie, niż dotychczas.
– Argyris! Argyris! Ratuj mnie! Proszę cię, raaaatuuuuj! Tu jestem!
– No już. Cihutko, moja maleńka. Nie skrzywdzę cię. Nigdy nawet przez myśl mi to nie przeszło. Chcę tylko, byś znalazła się w świecie, w którym nie będziesz już taka zagubiona i lęk odejdzie od ciebie na zawsze. Na zawsze! – znów się roześmiał, tym razem szczerząc zęby.
– Czemu się tak śmiejesz? Co ja takiego zrobiłam? – spytała drżącym głosem.
– Ależ ja się nie śmieję z ciebie, tylko po prostu się cieszę, że ciebie znalazłem, Anna.
– Puść mnie! Ja nie chcę tego… Proszę cię, Esselmin! Zaprowadź mnie do Argyrisa!
– Ćśśśś. Jeszcze tylko chwileczkę wytrzymaj, maleńka. Później już nie będziesz cierpiała. Zapomnisz, co to ból i cierpienie. Ćśśśś.
– Ale już tak nie rób! To boli! – wykrzyknęła, znów czując, jak kremowa masa wsysa się w jej ciało. – Aaaa! Esselmin! Puść! Puść! Puść!
Anna rozpaczliwie usiłowała odepchnąć od siebie mężczyznę, który przywarł do niej tak samo mocno, jak owa część Esselmina, w której oboje się znajdowali. Poczuła się osaczona i skrępowana tym dotykiem. Jego ciało natomiast zrobiło się dziwnie miękkie. Ponadto zapach wanilii zaczął przyprawiać Annę o zawroty głowy.
– Ach nie! Nie, moja maleńka! – zawołał podekscytowany Esselmin. – Teraz to już na pewno cię nie wypuszczę! Zostaniesz u mnie, we mnie na zawsze! Na zawsze! Uciekniesz od tego podłego świata, który jest na zewnątrz! Tym samym przyczynisz się do tego, iż stanie się on mniej rzeczywisty, niż ten, który ja tworzę! Im więcej będę miał u siebie takich niewinnych, ślicznych istotek, tym mój świat będzie się stawał coraz bardziej rzeczywisty! Przestanie być tylko iluzją! To ten świat na zewnątrz się nią stanie! O tak! Taaaaaak!
Istotnie, takimi właśnie motywami kierował się Esselmin. Odkąd został ukarany poprzez zesłanie do Międzyświecia za zbytnią ingerencję w życie ludzi, nie zważając nawet na to, iż jest wygnańcem, zaczął z niezachwianą determinacją realizować swoją ziemską, ustanowioną przez siebie misję. Miała ona na celu urzeczywistnienie tworzonego przez siebie świata iluzji. Jednak żeby to osiągnąć, musiał wchłonąć w siebie wiele niewinnych i bezbronnych, w większości ludzkich istot.
– Marzę o tym, – ciągnął dalej Esselmin, a jego podniecenie zaczynało już sięgać zenitu. -by w Międzyświeciu udało mi się utworzyć mój własny świat – Świat Esselmina, będący na takich samych prawach, jak na przykład Ziemia. I ty, moja maleńka właśnie teraz mi w tym pomagasz. Kropla drąży skałę, nie prawdasz? Ach, jakie to jest niesamowite!!!
jego głos stał się teraz jeszcze bardziej przeciągły i pełen podniecenia. Jednak Anna już przestała go słyszeć. Jej umysł znów poszybował hen daleko i skrył się pod czarną kurtynę, jaką rozpościerała nad nią "Pieśń ukrytych myśli".
Sam Esselmin tak się zapamiętał w swych upajających go wizjach, iż zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co go czeka. I oto, co się stało:
– No! Mam cię, ty wstrętna szkarado! Mam cię! Maaaam! – rozległ się dość niski i lekko skrzekliwy kobiecy głos. Należał on do rozłożystego drzewa o porośniętym glonami pniu w kolorze zgniłej zieleni.
Drzewo to rosło w dzikiej dżungli, pływającej po międzyświeciu. Żyło w niej także wiele innych roślin i zwierząt przystosowanych do życia w wodzie. I choć owa dżungla przez cały czas przenosiła się z miejsca na miejsce, to jednak stworzyło się w niej odrębne środowisko.
– Ależ dzisiaj będę miała ucztę! No! To mi się podoba! A masz za swoje, Esselminie!
Roślina rozpostarła swoje (trzy razy grubsze, niż u przeciętnego drzewa) gałęzie i rozcapierzywszy liście, pochwyciła zapamiętałego w swym słowotoku Esselmina. A nie były to byle jakie liście. Na każdej gałęzi bowiem znajdowało się po kilka ich par. Przypominały one otwory gębowe, w których rolę kłów pełniły ostre, wyrastające z liści kolce.
Esselmin zdał sobie wówczas sprawę, iż grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, toteż zaczął się rozszczepiać na wiele części, by drapieżna roślina nie pożarła go całego. Ze wszystkich sił walczył o to, by zachować tę część siebie, w której leżała Anna.
– Masz w sobie zbyt wiele tego mdlącego, słodkiego smaku, ale lepsze to, niż nic. – powiedziała roślina, po czym zamachnęła się i schwytała kolejne trzy części.
Już chciała zanurzyć swoje kły w gęstej masie, gdy poczuła, iż wewnątrz coś się porusza. Widocznie Anna rzucała się ze strachu, nękana mrocznymi widziadłami.
– Co to ma znaczyć, Esselmin? Czyżbyś wchłonął jakąś istotę?
– Nieważne. Jeśli tak bardzo chce ci się żreć, to żryj sobie te części, bo nic mi się przez to nie stanie. Mogę się rozszczepiać w nieskończoność! Tylko tej jednej mi nie ruszaj! – gdyby Esselmin w swojej pierwotnej postaci miał zęby, to wysyczałby przez nie to ostatnie zdanie.
– A to dlaczego? – roślina zaśmiała się złowieszczo.
– Co to jest za istota? – z pływającej dżungli rozległ się nieziemsko niski, dudniący głos. Dochodził on z leżącego pośród wysokiej trawy, olbrzymiego kamienia. Ten sam głos zwrócił się do pochłoniętej polowaniem rośliny:
– Zabierz mu ją, Issingeil.
– Nie! Zostaw ją! Ty wszystkożerna bestio! Nie masz prawa mi jej zabrać! – krzyczał Esselmin-mężczyzna. – Anna nie może wrócić do tego parszywego świata. Jest na to zbyt niewinna i dobra! A może po prostu chcesz ją pożreć, jak wszystko, co wpadnie ci pomiędzy te twoje badyle?
– Ależ skąd?! Czy ci rozum odjęło? Miałabym pożreć taką biedną istotę? To na ciebie, Esselminie mam chrapkę. A zresztą pokaż mi to stworzenie!
– Ani mi się śni! Nigdy!!
– Kargas ma rację. Sama ją sobie wezmę! – i tak też roślina zrobiła.
Zanim Esselmin zdążył znów się rozszczepić i uciec, Issingeil wyciągnęła swą gałąź, niczym długą i cienką, lecz bardzo mocną szyję i chwyciła w swe liściaste szczęki część kremowej masy z tkwiącą w niej Anną. Nie mogła jednak od razu (jak to zwykle robiła) zatopić w Esselminie swych kłów, gdyż mogłaby wtedy rozszarpać uwięzioną w nim biedną dziewczynę.
– Oddaj mi ją, ty bestio! – nakazał Esselmin. – Natychmiast!
– Niedoczekanie twoje! – zaskrzeczała z zapałem Issingeil. – A niech ci się odechce wchłaniania niewinnych istot! Ty mnie jeszcze popamiętasz! – to rzekłszy, Issingeil przystąpiła z rozkoszą do upragnionej uczty. Raz za razem wyciągała w górę swe długie gałęzie, zamaszystym ruchem rozchylała liście, niczym szczęki, łapała w nie części rozszczepionego Esselmina, po czym rozdzierała jego miękką, gęstą masę. Na początku jadła bardzo łapczywie, potem zaś delektowała się każdym następnym kawałkiem, jedząc jak gdyby z namaszczeniem. Przez cały ten czas wykrzywiała liścio-szczęki w drapieżnym, budzącym przerażenie nawet u Esselmina uśmiechu.
– Ciekawa jestem, jak dużo będę mogła jeszcze ciebie zjeść. – zastanawiała się Issingeil. – Szkoda, że nie jesteś jednak bardziej mięsny. Trochę mi za słodko, ale cóż. Przynajmniej najjem się do syta.
– Jak dla mnie, to możesz go zeżreć, Issingeil. – zadudnił wcześniej nazwany Kargasem głos z kamienia. – Jego jest wszędzie pełno i wchłania ludzkie istoty, jak tylko gdzieś je wypatrzy.
Usłyszawszy to, Esselmin znowu zaczął się rozszczepiać i oddzielone części uciekały przed śmiercionośnymi szczękami Issingeil z godną podziwu prędkością, zapewne osiągniętą dzięki strachowi przed całkowitym osłabieniem swojej mocy. Chwilę póśniej Esselmin na dobre opuścił pływającą dżunglę.
Issingeil najdelikatniej, jak tylko umiała, wyciągnęła nieprzytomną Annę ze złapanej przed chwilą części esselmina, z którą od razu się rozprawiła. Ujęła ją w dwa ogromne liście, po czym umieściła ją w swej dziupli drzewnej.
– Kargas, ty miałeś więcej styczności z ludźmi, niż ja. Spójrz, co się z nią dzieje? Ona w ogóle się nie rusza.
– Ludzie tak czasem mają. W ogóle to bardzo słabe istoty. – stwierdził Kargas. – Niedość, że silniejsi od nich potrafią bez trudu ich zabijać, to jeszcze ludzie zabijają się wzajemnie. No i uszą pić jakieś eliksiry, żeby nie umrzeć. A jeśli nie mają mocy, to nie umieją się bronić przed silniejszymi od nich wrogami.
– To nie dobrze. – podjęła Issingeil. – Powiedziałabym nawet, iż jest to przykre. Spójrz zresztą na nią, Kargas. Przecie ona wygląda prawie, jak nieżywa. Nie rusza się i jest taka bezwładna.
– To prawda. – zgodził się, po czym dodał. – Czuję od niej jakąś parszywą moc. Ale ta moc nie jest jej. To pewnie jakiś bydlak czymś w nią ugodził.
– Tylko czym? – zastanawiała się Issingeil. – Powiem ci, Kargas, że ja też coś od niej czuję. Aż mnie pali w środku! Aaauu!
– Issingeil! – wykrzyknął nagle Kargas, a jego głos zabrzmiał w dżungli jak huk piorunu. – Ona ma "siłę pieśni"!!!!
– Naprawdę? – Issingeil wyglądała na zdziwioną. – To jest ta moc, która umożliwia pieśniarzom posługiwanie się tymi zaklęciami, o których mi opowiadałeś?
– Tak. – odparł.
– Przecie ona wygląda tak niepozornie, jest taka krucha…
– No i co z tego. – Kargas sprawiał wrażenie, jakby uwaga Issingeil nie przypadła mu zbytnio do gustu. – Niech sobie będzie nawet jeszcze mniejsza i słabsza, ale nie rozumiesz, że ma "siłę pieśni"?
– Dobrze, może i masz rację. – zgodziła się. – Nie obcowałam zbyt często z tą mocą, więc aż tak jej nie znam. Chodzi o to, iż wygląda mi na istotę zbyt słabą, żeby mogła posiadać jakąkolwiek moc.
– Ale ją ma! – zawołał coraz bardziej podekscytowany Kargas. – Czuję ją! Czuję! Teraz już wiem na pewno!
– Co… Co? Co się dzieje? – spytała oszołomiona Anna, która właśnie się ocknęła. – Gdzie ja jestem? Gdzie Esselmin?
Rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w miejscu, które przypominało dżunglę, lecz wszystko wokół otoczone było wodą z Międzyświecia. Rosło tu dużo różnobarwnych drzew, z których dochodziły dziwaczne piski i szum, nieco różniący się od tego, który można usłyszeć w lesie. Z gleby wyrastały także długie, wijące się rośliny, które poruszały się niczym pełzające węże.
Zwierzęta natomiast nie były pokryte sierścią. Musiały bowiem przystosować się do życia w wodzie, toteż porastały je łuski, drobne igiełki, a także coś, co wyglądem i kolorem przypominało trawę.
– Pytasz o Esselmina, tak?
Anna skinęła potakująco głową.
Rozprawiłam się z nim, kruszyno. – odparła Issingeil z promiennym uśmiechem. – Ten potwór chciał ciebie wchłonąć, biedactwo moje.
– A kim ty jesteś?
– Jestem Issingeil.
– Śliczne imię. Issingeil. – Anna uśmiechnęła się, choć nie bardzo wiedziała do kogo, gdyż nie dostrzegała w pobliżu żadnej twarzy. – Issingeil, a gdzie ty jesteś? – spytała. – W tej dziupli nikogo nie ma, a przecie ciebie słyszę tak, jakbyś tu była.
– Bo to ja jestem tym drzewem, w którym się znajdujesz, moja droga. Zabrałam cię do mej dziupli, by żadne szkarady cię nie dopadły. A w ogóle, to jak ci na imię?
– Anna.
– Ty jesteś pieśniarką, prawda? – usłyszawszy głos Kargasa Anna aż podskoczyła. Odrobinę się zlękła, iż zupełnie nie spodziewała się, iż usłyszy taki huk.
– Kto to? Kto to jest?
– Jestem Kargas – Łączący z Sargadżaru. – przedstawił się głos z Kamienia. – Istoty z mojego świata uwięziły mnie w Kamieniu i zesłały do Międzyświecia. Gank kurgdżunk sagar kadan kuczur!!!
Anna była szczerze zdumiona. Po raz pierwszy bowiem słyszała obce słowa wypowiadane głosem, przypominającym huk piorunu.
– Issingeil, czemu on tak krzyczał? Co to było?
– Sądzę, moja kruszyno, że nasz Kargas właśnie dał upóst swej złości. Mówił po sargadżarsku.
– Straszny jest ten język. Taki twardy… – stwierdziła Anna.
– Cóż! Zresztą tak jak sam Kargas. – podsumowała Issingeil. yby miała usta, to zapewne by się uśmiechnęła.
– Ojej! – Anna szczerze zmartwiła się, słysząc te słowa. Mimo wszystko instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, by zachowała bezpieczną odległość między sobą, a tą budzącą grozę istotą. – Biedny jesteś, Kargas, że musisz tak się złościć. A czemu oni to zrobili?
– Tylko dlatego, że chciałem się pożywić. – odparł gniewnie.
– Ależ przecie to nic złego. Byłeś głodny. – w taki oto prosty sposób pojmowała wszystko Anna.
– Tak! – ochoczo przyznał Kargas. – teraz też jestem. A ty, Anna masz "siłę pieśni".
– Mam, ale pieśni już nie umiem. – w jej dźwięcznym, delikatnym głosie zabrzmiała nuta nostalgii, jak gdyby mówiła o czymś, co straciła. Istotnie bowiem tak właśnie było.
– Ktoś ugodził w ciebie jakimś złym zaklęciem? – spytała Issingeil. Rozpostarte wcześniej gałęzie miała teraz kurczowo przyciśnięte do pnia, jak gdyby odczuwała ból.
– Tak. To była zła pieśń. Taka straszna, zła… On był taki straszny.
– Kto? – spytali oboje.
– Eskandar. Nie posłuchałam go, to za?śpiewał.
– A co to była za pieśń? – Kargas był wyraźnie zaciekawiony.
– Nie wiem, ale potem cały czas się bałam, krzyczałam i uciekałam przed złymi bestiami. Goniły mnie i chciały zabić.
– A teraz też się tak boisz? – spytała współczująco Issingeil.
– Tak. Czasem jeszcze do mnie przychodzą, ale najczęściej jest Eskandar. – odpowiedziała Anna drżącym głosem.
– Twoja moc jest tak blisko! Czuję ją! Czuję!
Anna zupełnie nie mogła zrozumieć podniecenia, jakie w owej chwili opanowało Kargasa. Patrzyła na niego pytająco.
– Dzięki twojej "Sile pieśni" będziemy mogli oboje wyrwać się z tego piekła.
– Jak? O czym ty mówisz? – Anna nic z tego nie rozumiała.
– Ja zdejmę z ciebie klątwę, a ty uwolnisz mnie z kamienia. – odrzekł Kargas. – Do tego będzie mi potrzebna twoja moc.
– Jak mam ci ją dać, Kargas?
– Po prostu usiądź na tym kamieniu.
Dalsze pytania uniemożliwił jęk, jaki wyrwał się z drzewnych trzewii Issingeil.
– Aaaauuuu! – przycisnęła gałęzie do swego pnia, jak gdyby ból się nasilił. – Ja tego nie wytrzymam! Wciąż pali mnie od środka.
– Co się stało, Issingeil? – spytała zaniepokojona Anna.
– To ta klątwa sprawia jej ból. – odpowiedział jej Kargas.
Issingeil zdawała się być już coraz słabsza, jednak zdołała wykrzesać z siebie jedną prośbę:
– Anna, proszę cię, wyjdź z dziupli. Naprawdę chciałabym ci pomóc, ale jeszcze chwila i to mnie zabije! aauu! Błagam! Pomocy!
Anna była dziewczyną o bardzo dobrym i współczującym sercu, toteż nie trzeba było jej tego dwa razy powtarzać. Jęki boleści Issingeil podziałały na nią natychmiastowo. I choć jej umysł pojmował wszystko bardzo prosto, to w tej chwili zrozumiała, iż opuszczenie przez nią dziupli przyniesie Issingeil ukojenie. Wyszła z dziupli drzewnej na gęsto pokrytą roślinami ziemię. Grunt pod jej stopami był grzązki, więc Anna zapadała się w nim przy każdym ruchu.
– I cóż mam teraz robić, Issingeil? – spytała potulnie.
Zanim zapytana zdążyła jej cokolwiek odpowiedzieć, Anna poczuła, jak coś owija się wokół jej kostek. Pisnęła z przerażenia. Była to długa, wyglądająca jak sznur wodna roślina, która sprawiała wrażenie żywej. Miała zielono-brązowy kolor i choć z wierzchu wydawała się dość gładka, to jednak w środku miała kolce, które wysówała, by pożywić się krwią swej ofiary. W następnej chwili te oto kolce wbiły się w skórę Anny. Syknęła z bólu, zachwiała się i upadła.
– Och! – westchnęła Issingeil również z bólu w dalszym ciągu powodowanego klątwą rzuconą na Annę przez Eskandara. Widocznie promieniowała ona przez ziemie, aż do korzeni drzewa. – Zaraz ciebie z tego wyplączę. – powiedziała. – Po prostu to rozerwę i zjem.
Tak też zrobiła.
– Dziękuję ci, Issingeil! Jesteś kochana. – powiedziała Anna z serdecznym uśmiefem.
Poczuwszy upragnioną wolność, dźwignęła się na nogi, przytrzymójąc się pnia Issingeil, która po wyswobodzeniu dziewczyny rozprawiała się z krwiożerczą rośliną.
– Aauu! Anna! Nie rób tego, Proszę! Niestety nawet twój dotyk sprawia mi ból.
– Ojej! – Anna raptownie posmutniała. – Przepraszam cię! Bardzo cię przepraszam.
– To nie twoja wina. Ach, moje ty biedactwo! – Issingeil również zdawała się być jak gdyby smutniejsza, niż dotychczas.
– Dość tego! – zawołał Kargas władczym tonem. – Issingeil, połóż ją na tym kamieniu, w którym ja jestem.
– Kargas, chyba nie mówisz poważnie, prawda? – Issingeil nie była zachwycona tym pomysłem. – Przecie dobrze wiesz, czym to się skończy.
– Wiem. – odrzekł. – I tak ma być! Tak będzie lepiej i dla ciebie i dla Anny i dla mnie.
– Ale…
– Zrób to natychmiast! – nie ustępował.
– Inaczej wszyscy troje będziemy cierpieć: ja przez niewolę, Anna przez tę parszywą klątwę, a ty przez ból. Skończmy z tym raz na zawsze! Natychmiast!
To poskutkowało. Issingeil ugięła swój pień tak, by móc podnieść z ziemi Annę. Ujęła ją między swe dwie gałęzie i usiłowała wyciągnąć je najdalej, jak tylko umiała. Brakowało zaledwie trzech kroków, by dziewczyna mogła postawić swe stopy na kamieniu.
– Dalej! Dalej! – ponaglał.
– Nie mogę! – Issingeil była bliska paniki. – Jesteś zbyt daleko! Poza tym wciąż czuję ten straszliwy ból!
– Czego wy ode mnie chcecie? Proszę, przestańcie!
W tej sytuacji Anna czuła się bardzo zagubiona. Nie potrafiła zrozumieć zamiarów, jakie żywią wobec niej te dziwne istoty. Z ich obojga Issingeil wydawała się być bardziej godna zaufania. Jej osobliwa łagodność nieco uspokoiła Annę. Nie lubiła tylko, gdy roślina przystępowała do swej „uczty". Widok ten bowiem wprawiał ją w przerażenie. Te wyszczerzone kły na jej liściach, ten drapieżny uśmiech – to było dla Anny coś strasznego. A jeszcze jak między tymi kłami ginęła rozszarpywana nimi jakaś istota… Wszystko jedno jaka. Anna bała się tego potwornego widoku.
A Kargas? Jego nieziemsko huczącego i stanowczego głosu Anna chyba nie zapomni do końca życia. Tak. Nie wzbudzał w niej zaufania, za to uświadamiał ją, iż nie ma z nim żartów. Tak czuła się właśnie w owej chwili. Zupełnie nie wiedziała, czego się po nim spodziewać. Trzęsła się ze strachu przed patową sytuacją, w jakiej się znalazła, a nawet i przed samym Kargasem. Zresztą nie bez powodu.
– Postaw Annę na ziemi, a dalej wejdzie na kamień sama. – polecił nieznoszącym sprzeciwu tonem.
– Ależ, Kargas!!! – Issingeil nie była już w stanie dłużej tego znosić. – Ona została przeklęta! To, cię zniszczy! To co w niej jest! Spójrz, jak mnie to osłabia!
– Issingeil! – dochodzący z kamienia głos stał się jeszcze bardziej natarczywy. – Ja jestem Łączącym!!! Żadna moc mnie nie zabije! Po prostu połączę moją siłę (jaką przez lata nagromadziłem) z siłą Anny. Zniszczę tę klątwę! Rozumiesz? Zniszczę!!!
– I cóż się z nią stanie? Pewnie rozpryśnie się po całym Międzyświeciu i będzie godziła we wszystkie istoty, tak? No po prostu wspaniale!
– Nie prawda. – zaprzeczył Łączący. – Wchłonę tę siłę razem z klątwą, a potem zniszczę w sobie tę złą moc. Po prostu ją zduszę.
– To zbyt ryzykowne, Kargas. – Issingeil nie ustępowała. – Nie pozwolę ci! Zapomnij o tym!
– Dość!!! – Kargas ryknął tak potężnym, gardłowym głosem, iż Anna aż się skuliła. – Unk har czak gakan huszat! – zawołał po sargadżarsku, a w ludzkim języku zakomenderował. – Anna, wejdź na ten kamień.
– Anna, nie! Nie! Błagam! – Issingeil swymi gałęziami kurczowo przycisnęła ją do siebie. Zaraz potem syknęła z bólu. Z każdą chwilą coraz trudniej było jej utrzymać Annę, która w owej chwili była już bardzo roztrzęsiona.
„Nie puszczę jej. Nie puszczę. Nie mogę! – Issingeil wciąż desperacko powtarzała to w myślach. – Nie mogę. Nie, nie mogę!"
– Puść ją! Już! Teraz! Natychmiast!!!
– Zapomnij o tym, Kargas! – Issingeil wciąż uparcie zmagała się ze sobą, jak również z nieustępliwym Kargasem.
– Anna, wejdź na kamień. Ja uwolnię ciebie od klątwy, a ty mnie od tego koszmarnego więzienia.
– Ale Issingeil powiedziała…
– Przestań! – wpadł jej w słowo. – Posłuchaj! Moi pobratymcy uwięzili mnie! Skazali na wygnanie! Upokorzyli mnie! Tak się odwdzięczyli za wszystko, co zrobiłem dla Sargadżaru! Urgan gak szarkat kugar!!!
– Co ty mówisz, Kargas? Nie rozumiem. – powiedziała Anna i oczywiście nie minęła się z prawdą.
– To było po sargadżarsku. W ten sposób mogę powiedzieć wszystko, co chcę, nie używając zbyt wielu słów. Po ludzku to zbyt długo trwa. I tak często nie da się powiedzieć wszystkiego. – wyjaśnił. – Mówię, żebyś mnie uwolniła, bo mnie uwięzili! Moi pobratymcy! Zdradzili mnie!
– Ależ tak nie wolno. – stwierdziła Anna w charakterystyczny dla siebie sposób. – Tak po prostu cię tu uwięzili i zostawili? To smutne.
– Nie, Anna. – Zaprzeczyła Issingeil. – To nie było bez powodu.
– No to dlaczego??
– Ach, Anna. Nie chcesz tego wiedzieć. To okropne.
– Proszę, powiedz. – nalegała dziewczyna.
– Kargas żywił się mocami, które odbierał innym istotom. Również ludzkim.
– To prawda? To jest możliwe? – spytała, usiłując to wszystko zrozumieć.
– Anna! – głos Kargasa zabrzmiał niemal błagalnie, lecz mimo wszystko szorstko. – Uwolnij mnie! Uwolnij! Będę tobie wdzięczny, dopóki będę żył! Za to ty będziesz wolna od tej parszywej klątwy! Obiecuję ci!
– Ach, Kargas! Jesteś taki… taki biedny. – rozżaliła się dziewczyna. Uśmiechnęła się smutno do kamienia, jak gdyby wyczuła, iż pod jego zimną, szorstką powłoką ukryty jest ktoś pełen niewypowiedzianego smutku i !tęsknoty za wolnością. – Dobrze! Oczywiście, że cię uwolnię. Ale nie rób już tego więcej, bo chyba tak nie wolno. Powiedz mi, jak mam cię uwolnić.
– Połóż się tylko na tym kamieniu, w którym jestem. – polecił, a Anna go usłuchała, choć była pełna lęku.
Leżąc patrzyła niepewnie na kamień, jak gdyby w następnej chwili miał wybuchnąć i rozlecieć się na drobne kawałki.
– Nieeee! Anna, nieeeeee! Co ty najlepszego robisz ?! Zejdź, Anna! Zejdź!!!!!! – wrzeszczała histerycznie Issingeil, ale było już za późno.
– Aaaaa! Aaaaaa! Pomocy! Pomocy! Ratunku! To boli! Aaaa!
Anna szamotała się na wszystkie strony, usiłując oderwać się od kamienia, chcąc uciec przed straszliwym bólem, który opanował ją całą. Miała bowiem uczucie, jak gdyby coś wsysało się w każdy centymetr jej ciała i przygniatało do tego olbrzymiego głazu. – Kargas! Błagam! Litości! Przestań! Przestań! Proszę!
– Teraz na reszcie będę wolny! Będę wolny! Nareszcie! Urkunk kardan hukadżank! Unkar szank gurrdar! Anna! To twoja siła mnie uwalnia! Twoja siła! Dziękuję ci! – wykrzykiwał z dzikiej radości. – Czuję tę siłę! Czuję, jak łączy się ona z moją mocą! To wspaniałe! Wspaniałe! Hakdżar henget! Guszut hazgark! Anna! Wypełnia mnie twoja moc! Nie ważne, że jest skażona klątwą, ważne, że mnie wypełnia! Będę wolny! I zdejmę z ciebie to przekleństwo! Oczyszczę cię z klątwy! Będziesz silniejsza! Zobaczysz!
Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie słyszał błagającej o litość Anny. Mocą Łączącego z całej siły przyciskał ją do kamienia po to, by nie spadła, wijąc się z bólu, i by również nie próbowała uciekać. O nie! Nigdy by na to nie pozwolił! Anna była w owej chwili tak mocno zrośnięta z kamieniem, iż nawet podjęcie jakiej kolwiek próby ucieczki było zupełnie niemożliwe. Wówczas dawała o sobie znać prawdziwa natura Kargasa. Bowiem istoty zwane Łączącymi, czerpią przyjemność ze zrastania się z innymi istotami, a przyjemność ta staje się jeszcze większa, gdy chodzi o połączenie ze sobą dwóch mocy.
W całej sytuacji jednak był pewien fakt, którego Łączący w ogóle nie był świadomy.
– Kim jesteś? – zwrócił się do postaci, która ukazała się nieoczekiwanie.
Był nią cień mężczyzny w kwiecie wieku, stojący (niczym tarcza) między umysłem Anny, a umysłem Kargasa. òw cień miał bardzo zacięty wyraz twarzy. Nie wycofywał się i nie uciekał przed swym przeciwnikiem, który wytężał swą moc Łączącego, by go pochłonąć.
– Ty nie chcesz, by Anna mnie uwolniła, prawda? – spytał gniewnie Kargas.
Zamiast odpowiedzi, cień otoczył swymi niematerialnymi, silnymi ramionami tę część umysłu Anny, która w łączności z sercem stanowiła źródło „siły pieśni”,. To zaś jeszcze bardziej rozeźliło łączącego i przynagliło do zacieklejszej walki z intruzem, który nie chciał dopuścić do tego, by Anna stała się jego wybawicielką. Tym samym uniemożliwiał również oczyszczenie jej z klątwy.
– Koniec z tobą, kimkolwiek jesteś!!! – ryknął rozeźlony Łączący.
– Na bezkresną głębinę Międzyświecia!!! Kargas, do kogo ty mówisz? – wykrzyknęła Issingeil, załamując swe gałęzie.
– Zamilcz natychmiast, Issingeil! Daj mi spokój! Umysłu Anny strzeże jakiś cień! Muszę go raz na zawsze zniszczyć!
– Kargas…!
– Ani słowa!!! – warknął, nawet nie pozwalając jej dokończyć.
Łączący wbił drapieżne spojrzenie w cień mistrza Amerhana, który przez cały czas usiłował go odepchnąć. Z całej siły naparł swą mocą na kamień, rozgrzewając jego powierzchnię do czerwoności. Skoncentrował swą moc na przeciwniku, który stawiał opór, jak gdyby był skałą, a nie istotą niematerialną.
– Ty pewnie myślisz, cieniu, że ja ciebie tylko odepchnę mocą swego umysłu, a potem pozwolę ci dalej być strażnikiem Anny, tak? Mylisz się! Zniszczę cię! Nie będziesz bronił mi dostępu do jej mocy! Nie będziesz! Ona się zgodziła mnie uwolnić! Jesteś cieniem pieśniarza! Czuję to! Zaśpiewałeś nad nią „Pieśń Ukrytych Myśli"! Nie umiałeś jej wyleczyć, więc ja to zrobię! Będzie mogła znów myśleć tak jak dawniej. Nie chcesz, bym dostał się do jej umysłu? Dobrze wiesz o tym, że tacy jak ty nie mają żadnych szans z Łączącymi! Obronisz Annę przed pieśniarzem próbującym się dostać do jej wspomnień, ale nie przede mną! Zresztą nie masz tu nic do powiedzenia! Nic! Jedno, co ci pozostaje, to połączyć się z moim umysłem i przestać istnieć jako cień pieśniarza! Koniec z tobą!
Kargas wiedział doskonale, iż jego przeciwnik nie odpowie mu na ten złowrogi potok słów, lecz krzycząc budził w sobie nowe pokłady siły do walki. Nie zważał więc nawet na Issingeil, która za wszelką cenę próbowała dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Nic jednak w owej chwili nie miało znaczenia. Całym swym umysłem Łączący skoncentrowany był na cieniu, który co prawda nie atakował go, lecz stawiał tak zaciekły opór, że Kargasa wprawiało to we wściekłość. Zmagał się bowiem z cieniem bardzo potężnego pieśniarza, dla którego jego własna uczennica była niezmiernie ważną osobą, toteż mistrz Amerhan włożył wielki wysiłek w zapewnienie jej ochrony. Samo przyłączanie cienia do swego umysłu nie wystarczało. Wobec tego Kargas postanowił użyć swej siły w sposób bardziej drastyczny. By to uczynić, Łączący przebił swą mocą cień, jak gdyby wbijając w niego niewidzialne szpony. Co prawda stanowiło to niebezpieczeństwo dla umysłu Anny, lecz Kargas stwierdził, iż dzięki takiej walce jeszcze szybciej dostanie się do zbawiennej „siły pieśni".
To poskutkowało. Cień co prawda dalej wypełniał dobrze swą rolę strażnika, lecz jednak zmniejszył opór. Kamień wciąż jeszcze był mocno rozgrzany. Ku wielkiemu zadowoleniu Kargasa, cień słabł z każdą sekundą. Mocowali się ze sobą jeszcze przez chwilę, po czym uradowany Łączący całą powierzchnią swego umysłu pochłonął przeciwnika.
– Grank szar hangat!!!! – wykrzyknął tryumfalnie. – Teraz nikt już mnie nie powstrzyma! Nikt! Nikt!!! Koniec z więzieniem! Nareszcie znów będę wolny! Będę wolny!
Kargas poczuł, jak ogarnia go fala czystej, orzeźwiającej siły, co wprawiło go w jeszcze większą radość. Podobne uczucie towarzyszyło mu bowiem w Sargadżarze, gdy z huku skał, porywistego wiatru i wstrząsów powstał jako Łączący (wraz z innymi istotami) w czasie „Wielkiego Tworzenia". Wówczas jego siła była bardzo świeża i niczym nienaruszona. Obecne uczucie jednak różniło się tym, iż siła Anny nie pochodziła z jego świata. To sama dziewczyna była źródłem tej mocy. Napełniała i jak gdyby obmywała umysł Kargasa swą czystością. Rozkoszował się tym cudownym stanem, mając nadzieję, iż pozostanie w nim już na zawsze. Wówczas perspektywa bycia wolnym stała się jeszcze wspanialsza.
– Ta klątwa jest niczym wobec tej nieskazitelnej czystości, jaka bije od twojej „siły pieśni", Anna. – powiedział z wyraźnym zadowoleniem. Tego uczucia Nie okazywał jednak zbyt wylewnie, gdyż tak przystało na istoty z Sargadżaru, charakteryzujące się zdecydowanie chłodnym i wojowniczym usposobieniem.
Niestety jednak po chwili, która upłynęła Łączącemu zbyt szybko, owo upojenie zwolna zaczęło ustępować uczuciu przytłaczającej grozy. W pierwszej chwili wydawało się to zbyt nieuchwytne, więc Kargas nie zwrócił nawet uwagi na tę drobną zmianę. Trwało to jednak przez krótką chwilę, gdy nagle Poprzez grubą skorupę kamienia poczuł uderzenie bólu, jak gdyby jakaś żrąca substancja chciała go w sobie rozpuścić.
– Nie!!! – ryknął ochryple. – To przekleństwo… Nie pozwolę, by to mnie zniszczyło! Nie!!!
– Kargas, Co się z tobą… – Issingeil nie zdążyła dokończyć zdania, gdyż w owej chwili kamień pękł, ukazując szeroką szczelinę, z której buchnęła fala gorąca. Zaraz potem rozległ się potężny huk.
Anna nie była w stanie zebrać myśli nawet przez krótką chwilę. Podobnie jak ciało, jej umysł nie odczuwał niczego, prócz bólu, od którego instynktownie pragnęła się uwolnić. Przez cały czas krzyczała, prosiła Kargasa, by się nad nią ulitował. Na próżno. Opanowany niepohamowanym szałem Łączący zdawał się jej nie słyszeć.
– Kargas, zlituj się! Proszę! Ten ból mnie zabije! Nie wiem, co ty robisz, ale… To mnie miażdży od środka! Issingeil, ratuj! – wołała, lecz roślina w owej chwili była równie bezsilna wobec tej sytuacji.
Anna zacisnęła w pięści swoje drobne ręce i zaczęła z całej siły tłuc nimi o kamień. Łudziła się, iż tym sposobem uda jej się zmusić Kargasa, by przestał zadawać jej ból. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Wkrótce ból z całego ciała przeniósł się do głowy, jak gdyby ktoś pochwycił ją w grube szpony. Anna objęła mocno obolałą część ciała rękami, mając ochotę wyrwać ją ze swej szyi, by raz na zawsze doznać ulgi. Po dłuższej chwili (wypełnionej krzykami Kargasa, które brzmiały, jak walka z niewidzialnym wrogiem), potworny ból rozsadzający jej głowę na szczęście ustąpił. Anna odetchnęła. Wiedziała jednak, iż to jeszcze nie jest koniec jej męki. Po prostu to czuła.
Coraz trudniej było jej zdać sobie sprawę z tego, gdzie jest i co się wokół niej dzieje. Słyszała tylko, jak Kargas coś wykrzykiwał, lecz jego słowa zdawały się być całkowicie pozbawione swego znaczenia. Issingeil też coś powiedziała, lecz od razu została przekrzyczana.
Z każdą chwilą Anna słabła coraz bardziej. Z bólu pociemniało jej w oczach i kręciło jej się w głowie. Obrazy i dźwięki stawały się zamazane i stłumione. Była bliska omdlenia. W końcu przestała mieć siłę nawet na to, by krzyczeć. Leżała na wznak z mocno wytrzeszczonymi oczami, jak zwykle, kiedy szaleńcze wizje porywały ją w świat lęków i koszmarów. Wówczas traciła kontakt z rzeczywistością, lecz tym razem tak się nie stało. Wszechobecny ból okazał się bodźcem o wiele silniejszym, niż lęk. Ponadto kamień zaczął się bardzo mocno nagrzewać. Jedno, co jej pozostało to zaciskać zęby, gdyż nie mogła się ruszyć.
Czas przestał dla Anny istnieć, co więcej nic już w owej chwili nie miało znaczenia. Pragnęła tylko wytchnienia, spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Zamiast tego była zdana na łaskę Kargasa, który najpierw poprosił, by go uwolniła, a w następnej chwili zaczął poddawać ją tym męczarniom.
Usłyszała przejęty głos Issingeil:
– Kargas, co ty z nią zrobiłeś?! Wygląda, jakby za chwilę miała umrzeć!
– Nie umrze. – odparł. – Tylko straci „siłę pieśni".
Anna miała cichą nadzieję, iż nie usłyszała tego ostatniego zdania. Chciała spytać, czy to prawda, lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Wtem poczuła gwałtowny wstrząs i kamień nagrzał się tak mocno, że aż oparzył jej skórę. Wrzasnęła przenikliwie. Zobaczyła, jak kamień pęka. Szczelina poszerzała się i wydłużała z każdą sekundą. Anna czuła ją pod swym ciałem. W następnej chwili kamień rozpadł się na setki drobnych i nieco większych części, czemu towarzyszył odgłos podobny do grzmotu.
– Hardak gadżar arhun szargat Anna! – zawołał Kargas. W jego głosie słychać było swego rodzaju wzniosłość, jak gdyby wypowiadał słowa jakiejś przysięgi.
Zanim Anna zdążyła cokolwiek zobaczyć, a co dopiero powiedzieć, czyjeś olbrzymie dłonie uniosły ją wysoko trzymając w mocnym uścisku. W tej samej chwili właściciel owych rąk puścił się szaleńczym biegiem przez dżungle, depcząc pod stopami wszystko, co napotkał na swej drodze.
– Kargas! Nie! Stój! Stój!
Krzyk Issingeil uświadomił Annę, o tym co nastąpiło, gdyż dziewczyna nie spodziewała się takiego obrotu spraw.
– Proszę cię, puść mnie! Postaw mnie na ziemi! Kargas, proszę cię! – błagała, lecz on zdawał się być opanowany szaleństwem. Nie zareagował więc na jej prośby.
Annę ogarnął paniczny lęk, gdyż nie wiedziała, czego może się teraz spodziewać po uwolnionym Kargasie. Wyglądał on bowiem jak olbrzym prawie dwa razy wyższy od słusznego wzrostem mężczyzny. Gdyby stanął obok Issingeil, mógłby z łatwością położyć swą dłoń (nieco większą od ludzkiej głowy) na najwyższych partiach jej gałęzi. Szerokością zaś nie dorównałoby mu nawet najstarsze drzewo. I choć Łączący w istocie nie był kamieniem, to jednak miał z nim wiele wspólnego, bowiem jego szorstka skóra kolorem przypominała granit. Zmierzwione, niczym źdźbła wysokiej trawy włosy również nie były gładkie.
– Jeśli chcesz stąd odejść, Kargas, to droga wolna, ale Anny nie zabieraj. Ta dżungla jest chyba jedynym miejscem w Międzyświeciu, gdzie będzie mogła przetrwać.
– A właśnie, że zabiorę! – odparł hardo Łączący. – Jestem jej strażnikiem!
– Strażnikiem? – powtórzyła oniemiała Anna. – Jak to? Co masz na myśli?
– Złożyłem ci przysięgę w języku sargadżarskim. Nawet nie masz pojęcia, jakie to jest dla mnie ważne. Obiecuję, że będę ci służył do końca życia. – odrzekł, po czym powtórzył ją raz jeszcze. – Anna, hardak gadżar arhun szargat!
– Kargas co to wszystko ma znaczyć? – spytała Anna, lecz zamiast jej odpowiedzieć, pomknął jeszcze szybciej.
Wszystko, zarówno rośliny, jak i istoty ginęły pod jego ogromnymi stopami, lecz on nie zważał na to. Gnał przed siebie poprzez dziką dżunglę.
– Nieee! Na moc wszechpotężnej istoty, zostaw mą dżunglę w spokoju! Cóż ci zrobiły te wszystkie stworzenia?! – wykrzykiwała Issingeil. Ze złości wyszczerzyła swe liścio-szczęki, – Ty mnie jeszcze popamiętasz, Kargas!
– Wiesz co, ona ma rację. – zwróciła się do Łączącego Anna. – Nie możesz zabijać tych wszystkich roślin i istot! One nie zasłużyły na śmierć!
– Nie, Anna! Mylisz się! międzyświecie zasługuje na śmierć! Zasługuje na klęskę i zniszczenie!
– Proszę cię, Kargas, nie mów tak! Twoje postępowanie jest w tej chwili bardzo okrutne.
Była do prawdy zaskoczona wypowiedzianymi przez siebie słowami. Jeszcze przed paroma chwilami powiedziałaby zupełnie inaczej – niczym dziecko, które w prosty sposób rozumie, co jest dobre, a co złe.
"Kargas, tak nie wolno!"
Dawniej jej usta ułożyłyby się w podkówkę, a po policzku spłynęłaby łza bezsilności. Tym razem, przez głowę przeszła jej myśl, iż takie bezskrupułowe odbieranie życia słabszym od siebie istotom jest okrutne i niesprawiedliwe.
– Zniszczę to przeklęte miejsce! Zniszczę! Hudżank szahar!
– Nie, Kargas! – głos Anny zabrzmiał stanowczo. – Nie możesz!
W owej chwili przepłynęło obok nich niepozorne, małe stworzenie pokryte czymś, co w dotyku przypominało watę. Spostrzegłszy je, Łączący wyciągnął swą wielką dłoń i rozszarpał na strzępy ową małą, bezbronną istotę.
– Nie!!!! – wrzasnęła Anna. – Puść mnie! Puść! Nie chcę na to dłużej patrzeć!
– Nie puszczę cię, bo wtedy zginiesz niechybnie!
– Ale nie mogę znieść tego, że na moich oczach ginie tyle istot!
– tak już musi być! – stwierdził, a Annę ogarnęła wściekłość pomieszana z przerażeniem.
– Po prostu przestań już zabijać te istoty! Rozumiesz?
– Nawet takie, jak ten tutaj? – spytał, wskazując stworzenie o kolczastych mackach takie samo, jak to, które wcześniej zaatakowało Annę.
– Dopóki nie zacznie nas gonić, to nic mu nie rób. – odparła, lecz nim zdążyła dokończyć zdanie, Kargas podpłynął do bestii, która w owej chwili leniwie dryfowała na wodzie. Nie przejawiała żądzy krwi. Mimo to spotkał ją taki sam los, jak wcześniej tę puchatą istotę, oraz te, które zamieszkiwały dżunglę.
– O tak! – ryknął Kargas. – Właśnie tak! Niechaj wyginą wszystkie stworzenia z Międzyświecia!
– Ty w ogóle mnie nie słuchasz! – wykrzyknęła coraz bardziej oburzona i przerażona dziewczyna. – Kargas, ty oszalałeś! Przejąłeś ode mnie obłęd wraz z moją siłą pieśni!
Uświadomiwszy sobie tę straszną prawdę, Anna poczuła, iż jest bliska omdlenia. Przez jej głowę zaczęły przewijać się wspomnienia z czasów, kiedy zaraz po przeklęciu jej przez Eskandara jej umysłu nie chroniła jeszcze „Pieśń ukrytych myśli”. Wówczas potrafiła rzucić się z pięściami nawet na swą przyszywaną matkę, która w jej oczach wyglądała wówczas jak krwiożercza bestia.
W duchu zadała sobie pytanie, na które za nic w świecie nie chciała odpowiadać:
„Czyli to znaczy, że moja śmierć jest już tylko kwestią czasu?”
– To miejsce jest przeklęte! Przeklęte! Tu każdy jest zniewolony! Międzyświecie jest źródłem niewoli! Jest niewolą w czystej postaci!
– Ach, Kargas, co też ty mówisz? Co ta klątwa z tobą zrobiła? Gdybym wiedziała, co się stanie, to za nic w świecie nie zgodziłabym się na to, by położyć się na tym kamieniu! Och, co teraz? Co teraz?
– Jak to co? – odrzekł Kargas. – Teraz skończy się zsyłanie do niewoli tych, którzy na to nie zasługują!
– Kargas! – wykrzyknęła Anna z głębokim niedowierzaniem. – To znaczy, że ty… Ty nie żałujesz tego, co zrobiłeś?
– Pewnie, że nie! – potwierdził, lecz jego zapamiętanie ani na chwilę nie zgasło, wybuchając wciąż nowym ogmiem. – Już nigdy więcej! Nigdy! Koniec z niewolą! Koniec! Międzyświecie na zawsze przestanie istnieć! A żeby tak się stało, będę musiał połączyć ze sobą wszystkie światy tak, by straciły granice z tym piekielnym miejscem.
– Czy ty mnie w ogóle słyszysz?! – wrzasnęła mu prosto do ucha wielkości filiżanki. – Ty sobie chyba nie zdajesz sprawy z tego, co mówisz! Nie zrobisz tego! Nie możesz! Nie masz prawa!
– Jestem Łączącym, więc mogę. – Kargas nie ustępował.
– Ale bycie Łączącym wcale ciebie nie usprawiedliwia, Kargas! – w głosie Anny zabrzmiała stalowa nuta. – Czy ty nie rozumiesz, że połączenie ze sobą wszystkich światów i zniszczenie ich granic z Międzyświeciem może spowodować katastrofę? I prócz Międzyświecia przestanie istnieć również Ziemia i Sargadżar.
– Nie zależy mi na Sargadżarze.
– Kargas, toż to twoja ojczyzna!
– Już nie. – zaprzeczył.
– Nienawidzę Sargadżaru, bo zostałem zhańbiony przez samego władcę – Gordarana Orhondura. Nie pozwolę im na takie upokarzanie Łączącego, który przysłużył się Sargadżarowi, a także istotom z innych światów, walcząc w wojnach z pieśniarzami! Niech teraz nie myślą sobie, że będę na każde ich zawołanie!
Ledwo co zdążył dokończyć zdanie, gdy szaleństwo wezbrało w nim z nową siłą. W oddali bowiem zobaczył coś, co sprawiło, iż rzucił się do morderczego biegu, a raczej do przedzierania się poprzez wodną przestrzeń. Sprawiał wrażenie, jakby żadna siła nie była w stanie go powstrzymać.
– Kargas, co się dzieje? Proszę, zwolnij! Proszę cię, przestań!
– Czuję przyciąganie któregoś ze światów! Jest już coraz bliżej! Słyszysz, Anna? Coraz bliżej!
– I cóż z tego?! – wykrzyknęła, gdyż nabierała coraz większego lęku.
– Chwycimy się go, podpłyniemy razem z nim do kolejnego świata, a wtedy połączę je ze sobą. Tak samo zrobię z pozostałymi światami, jakie istnieją.
– Nie!!! Kargas! Nie masz prawa! Zabijesz wtedy wszystkich ludzi i wszystkie istoty! My też zginiemy! Wszyscy zginą! Błagam, nie!!!
Na nic się zdały jej prośby i desperackie próby wytłumaczenia opanowanemu szaleństwem olbrzymowi skutków jego postępowania. Z każdą bowiem chwilą byli coraz bliżej świata, którego przyciąganie wyczuwał Kargas.
– To chyba Świat Za Błyskawicą! – stwierdził z wyrazem ekscytacji. – Już nie mogę się doczekać, kiedy odnajdziemy Ziemię i będę mógł już zacząć łączyć Światy! A wtedy już nie będzie miejsca, do którego będą zsyłać, więzić i karać! Niech moi pobratymcy z Sargadżaru zobaczą, jak kończy się wygnanie Łączącego.
– Kargas, ale oni nie zrobili tego bez powodu! – sprzeciwiła się Anna. – I ty dobrze o tym wiesz. Odbierałeś innym…
– Tak, ale taka jest moja natura, Anna! – przerwał jej olbrzym. – Czy ci się to podoba, czy nie, ja jestem Łączącym i mam prawo do tego, by łączyć różne moce także w sobie.
– A czy ty chociaż kiedykolwiek pytałeś osobę, której zabierałeś „siłę pieśni”, czy jej potrzebuje, czy nie?
– Nie, bo większość by mi jej nie oddała. – odparł.
– I tak by było lepiej. – powiedziała odważnie Anna, lecz pożałowała tego, zanim jeszcze dokończyła zdanie. Jej słowa mogły bowiem do tego stopnia rozsierdzić olbrzyma, iż źle mogłoby się to skończyć dla samej Anny.
– Coś ty powiedziała? – jego twarz ściągnięta była teraz w gniewnym grymasie.
Anna czekała wówczas już tylko na najgorsze. Rozpaczliwie usiłowała znaleźć w głowie jakąś wymijającą odpowiedź. Ponadto wciąż łudziła się, iż nieoczekiwanie wydarzy się coś, co odwróci uwagę Kargasa od siły przyciągania Świata za Błyskawicą.
– Kargas! – wykrzyknęła, czując ulgę, a za razem przerażenie.
To ostatnie wywołała w niej istota potężnych kopytach, krótkich, lecz odstających uszach, wyłupiastych, pomarańczowych oczach i spiczastym pysku, z którego zdumieniu Anny, nie wyzierały kły, ani nawet jęzor. Paszcza była bowiem zakończona jednym, ale za to długim i ostrym kłem, który z pewnością po schwytaniu potencjalnej ofiary wwiercał się w jej ciało, wysysając ze swej zdobyczy krew i rozszarpując mięso.
– Spójrz! Ta bestia się do nas zbliża! Nieeee! – strach sprawił, iż dziewczyna bezwiednie wtuliła się w twardy tors olbrzyma, jak gdyby pragnęła zapaść się w jego wnętrzu, uciec przed straszliwym widokiem potwora i jego pyskiem, którym gotów był przewiercić na wskroś wszystko, co napotka na swej drodze.
W przeciwieństwie do Anny, Kargas nie okazał nawet śladu przerażenia. Dziarsko Ruszył bestii naprzeciw. Patrzył na potwora, jak gdyby chciał spalić go dzikim błyskiem ze swych oczu. Jedną dłonią chwycił zwierza za łeb, a palce drugiej zatopił w tłustą, pokrytą łuskami szyję. Potwór najpierw warknął gardłowo, zaharczał, po czym wysunął swój kieł, szykując się do ataku.
Anna nie chciała na to patrzeć. Z całej siły przycisnęła twarz do twardej piersi Kargasa i modliła się w duchu, by nie dosięgnął jej śmiercionośny kieł. Nie miała siły nawet krzyczeć. Zapragnęła jedynie rozpłynąć się w zewsząd otaczającej ich wodzie i stać się jedną z niezliczonych kropli w jej bezmiarze. Dygotała na całym ciele i zesztywniała w bezruchu. Przez głowę, niczym cień przemknęła jej myśl o tym, jak dawniej w chwilach przerażenia pogrążała się w nieświadomości. Przez chwilę nawet zatęskniła za tym stanem. Nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanawiać.
– Koniec z tobą! Już po tobie, bydlaku! – wrzeszczał Kargas, wciąż zaciskając palce na szyi potwora. – Zginiesz i tym wodnym kominem poślę cię Issingeil na pożarcie. Sam chętnie bym cię zeżarł, ale nie żywię się takim ścierwem! Zresztą ty nie masz żadnej mocy.
W tej samej chwili bestia zaczynała powoli, lecz nieubłaganie wyciągać swój kieł w stronę Anny.
– Nawet się nie waż jej tknąć, bo wyrwę ci ten kieł żywcem! – ryknął i przeniósł swą dłoń ze łba potwora na jego pysk, uniemożliwiając bestii dostęp do Anny.
Krwiorzerczy zwierz usiłował wwiercić się swym kłem w dłoń olbrzyma, lecz nie wyczuwszy w niej krwi, ani mięsa, zrezygnował z ataku. Rozbawiło to Kargasa, więc ryknął tak potężnym śmiechem, iż Anna wzdrygnęła się i poczuła pod sobą wstrząs klatki piersiowej olbrzyma.
– No dalej! Spróbój mnie ugryźć, ty nędzne bydle! Spróbój!
Nieudany atak oraz kpina ze strony Łączącego wprawiły potwora w taką wściekłość, iż zaczął miotać się i wić we wszystkie strony. Wobec tego Kargas zacisnął lewą dłoń na szyi, a prawą na pysku bestii. Wciąż nie przestając go z całej siły dusić, zebrał wszystkie siły i pociągnął za ostry kieł. Za pierwszym razem skończyło się to na rozdzierającym warknięciu, natomiast po drugim podejściu, Kargas trzymał już kieł w swej otwartej dłoni. Gdyby ujrzała to Anna, natychmiast zemdlałaby z przerażenia i obrzydzenia. W następnej chwili, potwór skonał z głośnym harkotem w rękach olbrzyma.
– Anna, już po nim! – zawołał uradowany Łączący. – Szkoda tylko, że wypadł mi z ręki ten jego kieł, do dobra byłaby z niego broń.
– Dobrze, że go nie masz. – odrzekła dziewczyna, z twarzą wciąż jeszcze przyciśniętą do brzucha olbrzyma.
Usiłowała dojść do siebie po tym wstrząsającym wydarzeniu. W duchu jednak odczuwała ulgę, gdyż udało jej się uchronić przed najstraszniejszym widokiem podczas tej walki.
W pierwszej chwili Anna chciała spytać Kargasa, czy nadal wyczuwa przyciąganie Świata za Błyskawicą, lecz po namyśle ugryzła się w język. Przez ten krótki czas, jaki przebywała z nieobliczalnym olbrzymem, zdążyła nauczyć się przewidywać przynajmniej niektóre jego reakcje. Zamiast tego zwróciła się ze szczerą sympatią i wdzięcznością do tej nieokrzesanej, lecz za razem walecznej istoty.
– Kargas, ja nawet nie chcę sobie wyobrażać, co stałoby się ze mną, gdyby nie ty. Z całego serca dziękuję ci, za to, że obroniłeś mnie przed tą bestią. W ogóle jestem ci dozgonnie wdzięczna za to, że nie porzuciłeś mnie gdzieś w Międzyświeciu na pastwę losu.
Ku szczeremu zdumieniu Anny, z jego twarzy zniknęły wszelkie oznaki szaleństwa. Pytanie tylko, czy na długo. Anna bowiem spodziewała się, iż obłęd powróci równie nieoczekiwanie, jak ucichł.
– Skoro obiecałem, że będę ci służył, to
służę. – w głosie Kargasa zabrzmiała żołnierska nuta, która poruszyła strunę wzruszenia w sercu Anny.
– To właśnie jest w was niesamowite. – rzekła. – Wy – istoty z Sargadżaru macie w sobie tyle rycerstwa. Jesteście tacy silni i waleczni. Potraficie, a przede wszystkim chcecie bronić słabsze od was istoty. To takie piękne!
– Anna, jestem przecie twoim strażnikiem i pozostanę nim, jak długo będziesz żyła i jak długo ja będę żył.
– Ależ ja… Kargas, ja chciałabym po prostu wrócić na Ziemię, żyć na Ziemi i tam też umrzeć.
– A ja będę tam razem z tobą. – dodał stanowczo Łączący.
– Przecie władca Sargadżaru z pewnością będzie chciał ciebie odnaleźć. Przypuszczam, że skoro twoi pobratymcy cię ukarali, to nie pozostawili cię własnemu losowi.
– To bez znaczenia. – lekceważąco machnął swą olbrzymią ręką. – Liczę na to, że mnie nie znajdą. I tak jestem wygnańcem, więc już mnie nie potrzebują.
– Nawet w czasie Wielkiego Tworzenia? – spytała Anna i zaraz posmutniała.
Olbrzym skinął potakująco głową, po czym zapytał:
– Skąd wiesz tyle o Sargadżarze?
– Czytałam o nim w księgach Pieśniarzy. Oczywiście w tych poświęconych rozmaitym światom, istotom i Międzyświeciiu.
Kargas skrzywił się ze wstrętem na dźwięk ostatniego słowa.
– Rozumiem cię, Kargas. – powiedziała, klepiąc go delikatnie po ramieniu. Musiała podnieść rękę, by móc go dosięgnąć. – Ja też chcę się stąd wydostać. Międzyświecie do prawdy mnie przeraża. Jednak, gdybym się tu nie znalazła, to nie spotkałabym ciebie.
To mówiąc, Anna w pełni uświadomiła sobie, iż stało się coś, co w jej życiu już nigdy nie miało nastąpić. Już dawno bowiem straciła nadzieję, iż odzyska dawną sprawność umysłu, jasność postrzegania świata, a przede wszystkim zdrowie. Los zmusił ją do pogodzenia się z tym, iż na zawsze pozostanie słaba, bezbronna i zdana na łaskę, lub niełaskę otaczających ją ludzi oraz istot. I choć była przekonana, iż podstępne syreny zesłały ją na śmierć niechybną, to jednak stało się inaczej.
– Ach, Kargas! Nie wiem, jak mam ci dziękować za to… za to, że mnie wyleczyłeś. Czuję się, jakbym właśnie zaczynała zupełnie nowe życie. Jestem zdrowa! Potrafię myśleć i postrzegać wszystko tak, jak dawniej! Kargas, z całego serca ci dziękuję! – wołała Anna pełnym wdzięczności głosem.
Łzy szczęścia spływały z jej oczu rzęsistymi strumieniami, niczym ze źródeł, które dopiero co wytrysnęły ze skał w ciemnej, suchej i pustej jaskini. Było nią życie Anny od dnia, w którym Eskandar zaśpiewał nad nią „Pieśń obłędu”, aż do tego, w którym została uleczona przez Kargasa. Jedynie jej bliscy byli wówczas płomykami nadziei, jakie rozjaśniały ponure wnętrze owej jaskini. To oni nadawali jej życiu sens. Chronili Annę przed całkowitym pogrążeniem się w mroku jej własnego, dotkniętego klątwą umysłu.
Tymczasem zjawił się ktoś, kto rozświetlił ciemność i wypełnił pustkę związaną z brakiem nadziei. Zjawił się ktoś, kto wyrwał jej serce z rąk niemocy. Ktoś, kto gotów był stawić czoła cierpieniu. Annę wyzwolił, lecz samego siebie wpędził w szaleństwo.
Kargas zdawał się być całkiem zaskoczony tym nieoczekiwanym strumieniem gorących łez, jakim uraczyła go Anna. Spojrzał na nią pytająco, a głośno powiedział, bardziej nawet do siebie, niż do niej, jak gdyby głośno się zastanawiał:
– Do czego ludziom potrzebne są łzy?
– Ach tak, rzeczywiście. Pewnie nigdy nie miałeś do czynienia z człowiekiem, który płacze. – rzekła, uśmiechając się przez łzy.
– Nie prawda. – odrzekł. – Nie raz już to widziałem.
– Na przykład kiedy?
– Gdy odbierałem komuś ;siłę pieśni”.
Annę zdumiała, a nawet zaniepokoiła szczerość tej odpowiedzi. Nie było w niej bowiem nawet cienia wstydu, nie wspominając już o przejawie skruchy, czy też poczucia winy.
– I cóż zrobiłeś, kiedy to ujrzałeś? – spytała, spodziewając się tego, co za chwilę usłyszy i wcale się nie pomyliła.
– Odszedłem.
– A zwróciłeś chociaż uwagę na ten płacz? – spytała z nadzieją w głosie.
– Tak.
– I cóż pomyślałeś?
– Że to dla mnie dziwne. – odparł zwięźle Łączący. – Płacz niczego nie zmienia.
– Nie zupełnie. – zaprzeczyła Anna. – Często przynosi ulgę w cierpieniu.
– Ulgę może przynieść tylko całkowite pozbycie się cierpienia, Anna.
– Tylko niestety czasem to nie jest możliwe. Spójrz chociażby na tego człowieka, któremu odebrałeś ;siłę pieśni”. Przecie on nie mógł pozbyć się cierpienia z powodu straty swej mocy, no bo któż by mu ją przywrócił? Kargas, jako Łączący mógłbyś to zrobić, ale cóż z tego, skoro ty ot tak po prostu odszedłeś.
Anna znów posmutniała, a Łączący powiedział:
– Nawet jeśli bym oddał mu tę ;siłę pieśni”, to nie znaczy, że działałaby ona tak jak trzeba.
– Jak to? – zdziwiła się Anna. – Przecie ty potrafisz łączyć ze sobą moce z taką samą łatwością, jak ich pozbawiać.
– „Siła pieśni”, która raz już została komuś odebrana nie nadaje się już do niczego, bo nie można nad nią zapanować.
– Czyli to znaczy, że nie mógłbyś mi dać z powrotem mojej mocy?
– Nie mógłbym. – odparł Łączący.
– Ach, trudno. – pomimo głębokiego rzczarowania, Anna postanowiła pogodzić się z faktem, iż przyjdzie jej teraz wieźć życie jako człowiek, nie posiadający mocy, bez dalszego zgłębiania niezbędnej pieśniarzom wiedzy. – I tak już przez te dwa lata zdążyłam się przyzwyczaić do życia bez Pieśni.
– To musiało być okropne. – rzekł Kargas.
Anna miała wrażenie, iż nieoczekiwanie na jego granitowej twarzy pojawił się jak gdyby malutki zalążek współczucia. Wówczas w jej sercu zajaśniała nadzieja. Kto wie? Może kiedyś przyjdzie taki czas, gdy z tego zalążka najpierw zacznie kiełkować, a potem wykwitnie prawdziwa empatia.
„I czego ja się spodziewam po istocie, która żyje tylko tym, by łączyć ze sobą różne moce i światy? – spytała samą siebie, a odpowiedź na to pytanie brzmiała: Zbyt wiele”.
Po chwili milczenia, Anna zwróciła się do Kargasa z pytaniem:
– Skąd wiesz, jak wygląda życie bez posiadania mocy?
– Widziałem takich ludzi. – odpowiedział. – Wydawali mi się tacy beznadziejnie słabii.
– O mnie także w ten sposób myślisz? – spytała, choć i tak znała już odpowiedź.
– Tak, dlatego jestem twoim strażnikiem.
– Dlaczego aż tak bardzo ci na mnie zależy?
– Uwolniłaś mnie. Przez to jestem ci winien służby do końca życia.
– Ależ nie, Kargas. Jak tylko odnajdziemy moich przyjaciół, będziesz mógł wrócić do swego dawnego życia.
– Nie chcę.
– Aż tak nienawidzisz Sargadżaru?
– Tak. Za tę niewolę!
– A jest ktoś, kogo kochasz?
– Ktoś, kogo kocham? – w głosie olbrzyma wyraźnie dało się słyszeć zdziwienie, jakby nie rozumiał, cóż takiego Anna ma na myśli.
– Chodzi mi o osobę, na której ci zależy i która jest dla ciebie ważna. Nie mówię o takiej, której jesteś winien jakąś przysługę. Mam na myśli po prostu wzajemną miłość.
– Miłość? Co to takiego?
Anna przez chwilę milczała, usiłując znaleźć najbardziej odpowiednie wyjaśnienie. Zastanawiała się, w jaki sposób można wytłumaczyć to jedno (jakże ważne słowo) istocie, żyjącej zdobywaniem coraz to większej ilości mocy, braniem udziału w licznych wojnach oraz bronieniem słabszych. Właśnie. Bronienie słabszych istot. Postanowiła obrać to za swój punkt odniesienia.
– Kargas. – zaczęła, patrząc mu prosto w oczy. – Jeśli uważasz, że jakaś istota jest od ciebie o wiele słabsza (wszystko jedno czy człowiek, czy nie), to jakie masz wobec niej zamiary?
– Wtedy ją chronię.
– Ale przecież taką Zasadę wyznają istoty z Sargadżaru, którego ty nienawidzisz.
– Nienawidzę samych istot z Sargadżaru. Jednak są w tym świecie zasady, które szanuję. Do nich zalicza się obrona słabszych.
– Rozumiem. – przyznała, po czym ciągnęła dalej. – To skoro pomagasz słabszym istotom, to współczujesz im tego, że są słabe. To prawda?
– A co to znaczy współczuć?
To pytanie uświadomiło Annie, iż Łączący, z którym miała do czynienia będzie w stanie wiele pojąć, jeśli tylko nauczy się nazywać ludzkie uczucia. Zdawała sobie bowiem sprawę, iż zanim został ukarany, musiał pochłonąć „Siłę Pieśni” niebotycznej ilości ludzi. Kto wie? Może żywił się także mocą emanującą z syren? Niewykluczone, iż wraz z nią Łączący przyjął także zdolność do odczuwania tego wszystkiego, co rodzi się w sercu. Ono bowiem jest źródłem zarówno „Siły Pieśni”, jak i uczuć.
– Gdybyś nie współczuł słabszym istotom, nie broniłbyś ich.
– Nigdy nie myślałem, że robię to ze współczucia. Po prostu tak musi być.
– Czyli to znaczy, że współczułeś, tylko nigdy nie umiałeś tego tak określić?
– Możliwe.
„A więc jednak się nie pomyliłam. – pomyślała Anna, a jej serce raz jeszcze rozjaśnił blask nadziei. – On nie jest tak zły, na jakiego wygląda. Jest po prostu nieociosanym kamieniem. Potrzebuje kogoś, kto potrafiłby go oszlifować. Wydaje się przy tym taki samotny i zgubiony przez własną chciwość. Do tego jeszcze ten obłęd, który ode mnie przejął. Ach, Kargas, Kargas! – westchnęła z głębokim wzruszeniem.”
– A potrafisz powiedzieć, co czujesz wobec tych istot, którym pomagasz?
Spodziewała się dłuższej chwili namysłu, zanim Łączący sam sobie to uświadomi. Jednak ku jej zdziwieniu odpowiedział od razu.
– Nie mam pojęcia. Robię tylko to, co do mnie należy.
– To i tak jest niezwykłe. w takim razie wychodzi na to, że wy – istoty z Sargadżaru macie to we krwi. – powiedziała ze szczerym uznaniem. – Teraz jest wojna, a w czasie wojny mało kto poczuwa się do bronienia słabszych. Większość chce po prostu chronić siebie i swoich bliskich. Ja dla ciebie jestem obca, a mimo to nie byłeś wobec mnie obojętny.
– Wobec ciebie trudno być obojętnym, Anna. Sam nie wiem dlaczego.
– Nie musisz się nad tym zastanawiać. – rzekła, głaszcząc go przyjacielsko po ramieniu z właściwą sobie delikatnością.
Ten gest zdawał się być Kargasowi zupełnie nieznany. Wiedział jedynie, iż nie miał on nic wspólnego z wrogością. Spojrzał pytająco na swą towarzyszkę.
– Ach tak. Zapomniałam. Ludzie w taki sposób okazują sobie sympatię, także zrozumienie i współczucie.
– Sympatia to coś zupełnie innego, niż nienawiść, prawda? – upewnił się Kargas.
– Zgadza się. Na przykład ja czuję wobec ciebie sympatię.
– Czujesz dlatego, że cię wyleczyłem?
– Tak, ale nie tylko dlatego. Po prostu cię polubiłam.
– Tak jak ja lubię łączyć ze sobą moce?
– Nie nie. To zupełnie co innego. Lubię ciebie jako osobę, lubię z tobą rozmawiać… Mam wrażenie, że jest w tobie miłość, której przez całe życie nie miałeś komu dać.
– Trudno dać komuś coś, o czym się nigdy nie słyszało.
– Masz rację, Kargas. Jednak bardzo bym chciała, żebyś kiedyś ją otrzymał.
A jak to jest?
– To tak, jakby ktoś ciebie tak bardzo, bardzo, bardzo lubił. Wyobraź to sobie. Ja lubię z tobą rozmawiać, a miłość to jest coś znacznie więcej.
– Nie umiem sobie tego wyobrazić. – rzekł Kargas i była to szczera prawda.
– Mam nadzieję, że kiedyś sam tego doświadczysz.
– A w jakich sytuacjach można tę miłość dostać? No bo w Sargadżarze jest tak, że "siłę pieśni" można pochłonąć tylko w czasie walki i to od człowieka, czy istoty, która stanowi zagrożenie dla innych.
– To z miłością jest zupełnie inaczej. Im więcej się jej otrzyma, tym lepiej.
– Mnie też jest lepiej, jak pochłonę dużo mocy.
– Ale miłości nie pochłaniasz, tylko ją dostajesz i dajesz komuś innemu. Aha. I nikt ciebie za to nie karze.
– A można ją połączyć z jakąś mocą?
Anna roześmiała się, próbując sobie to wyobrazić.
– Czemu się śmiejesz?
– Nie z ciebie. Tylko to zabrzmiało dość zabawnie. Nie, oczywiście, że się nie da, Kargas.
– To ja już w ogóle nie wiem o co chodzi.
– W takim razie powiem ci, że miłość jest mocą o wiele silniejszą niż "siła pieśni", "siła syren" i wszystkie inne moce razem wzięte. Jest tak potężna, że nie można jej połączyć z żadną siłą.
– Skoro tak mówisz, to chciałbym kiedyś ją dostać.
Annę to uradowało. Znaczyło to bowiem, iż udało się jej jakoś przemówić do olbrzyma i jej wyjaśnienia nie zostały sprowadzone do walenia głową w mór.
– Kargas. – zagadnęła. – Ty naprawdę chciałbyś kiedyś znaleźć się na Ziemii?
– Tak. Zrobię wszystko, co w mojej mocy Łączącego, byśmy się stąd wydostali.
– W całej sytuacji jest jedno pocieszenie. – stwierdziła Anna, uśmiechając się do olbrzyma. – Żadne z nas nie jest zdane tylko na siebie. Mam nadzieję, że uda nam się kiedyś wrócić do domu. Ciekawa tylko jestem, jak i kiedy to się stanie.